Na tegoroczną edycję Summer Fog Festiwalu nie pomknąłem bynajmniej z młodzieńczym zapałem niczym filmowy Fitzcarraldo, jakbym – podobnie jak on – nie posiadał się ze szczęścia, że za chwilę usłyszę na żywo w środku betonowej dżungli konurbacji śląskiej Enrico Caruso europejskiej sceny muzyki progresywnej. Gorąco namawiany przez redakcję ArtRock.PL (red. Mariusza Danielaka) do wzięcia udziału w imprezie, z niemałym wysiłkiem człowieka znudzonego potwornie neoprogresywną rozrywką dobrnąłem na miejsce akcji, tj. do katowickiego Spodka, jednocześnie nie wiedząc, czy taki duży zastrzyk, tolerowanej dawniej dobrze, substancji muzycznej o mało organicznej strukturze nie odbije mi się teraz czkawką. W końcu na festiwalu tym pojawili się głównie artyści kojarzeni od zawsze z kolejnymi falami rocka progresywnego – IQ, O.R.k., Riverside i Collage. Wśród zaproszonych na muzyczne show gwiazd nie zabrakło też weteranów rocka psychodelicznego (Gong, Steve Hillage Band, Nick Mason’s Saucerful of Secrets), blues rocka (SBB) i wspomnianego już kilkakrotnie rocka progresywnego (Steve Hackett).
Wprawdzie wzniesiona ponad pół wieku temu hala widowiskowa nie pękała w szwach, jak choćby podczas koncertu Deep Purple z towarzyszeniem rumuńskiej orkiestry symfonicznej jesienią 2000 roku, bynajmniej jednak nie świeciła też pustkami. Wypełniony w połowie miłośnikami muzyki rockowej obiekt dostarczył niejednego gromkiego aplauzu przez dwa dni trwania SFF-u. Bez zbędnej zapowiedzi konferansjera imprezę otwarli muzycy międzynarodowej formacji Gong, założonej w 1967 roku przez poetę-beatnika i inter-galaktycznego guru Daevida Allena (1938-2015) oraz jego życiową partnerkę, obdarzoną tajemniczym, kosmicznym szeptem Gilli Smyth (1933-2016). W Katowicach ten wielokulturowy kolektyw przedstawił kilka ciekawych kompozycji pochodzących w dużej mierze z ostatnich jego płyt – Rejoice, Kapital, Forever Reoccurring – w nagraniu których nie wzięli już udziału związani z Gongiem wieloletni jego członkowie, o założycielach nie wspominając. Zaprezentował on też dwa nowe nagrania, utrzymane, jak nietrudno się domyślić, w psychodeliczno-rockowej konwencji – Tiny Galaxies, My Guitar Is a Spaceship. Po dwudziestu trzech latach, jakie minęły od czasu, gdy po raz pierwszy usłyszałem w radiowej Trójce roztańczony przebój Magdalene (Zero To Infinity, High Above The Subterania Club 2000), mogłem w końcu zobaczyć na scenie ten niewiarygodnie pomysłowy kwintet, ze sporym powodzeniem kontynuujący dzieło ojca-założyciela z Melbourne, Daevida Allena. Co prawda Spodek nie poszybował w przestworza, jak prognozował wokalista Gongu, Kavus Torabi, nie można jednak wykluczyć, iż któryś z uczestników festiwalu i wielbicieli głebokiej psychodelii nie popuścił na tyle wodzy fantazji, by tamtego upalnego popołudnia z powodzeniem móc się – zgodnie z ukutym przez pewnego kontrowersyjnego profesora Harvardu w latach 60. hasłem – włączyć, dostroić i odlecieć. W końcu trudno się też dziwić samemu talerzowi z żelbetu, że nawet nie zadrżał w posadach, skoro do planowanej na rok 2032, wedle mitu o Zero the Hero and the Planet Gong, koniunkcji planet – Ziemi i Gongu – pozostało wszak jeszcze kilka dobrych lat.
Tymczasem prawdziwego odlotu zaznałem dopiero drugiego dnia festiwalu, gdy na scenie pojawił się Steve Hillage Band, którego lider nieraz bywał w szeregach pomienionego psychodelicznego fenomenu. Ponadto ten nazywany przez brytyjską prasę ultra-hipisem wirtuoz gitary wspomagany był tamtego dnia nie tylko przez swoją partnerkę Miquette Giraudy, ale również przez autorów Rejoice! I’m Dead! – osobliwego pokłonu złożonego w 2016 roku przez muzyków Gongu nad spuścizną zmarłego rok wcześniej Dada Aliego. (Gwoli lepszego zrozumienia wyjaśnię, że pierwszy człon ww. pseudonimu profesora The University of Errors nawiązuje do dadaistycznej formy ekspresji wokalnej poety-bitnika z antypodów, wykorzystanej choćby w rapowanej piosence Digital Girl z albumu 2032, której współautorem był notabene Steve Hillage). Ten niegdyś długowłosy, niestroniący od używek wioślarz dawno temu już obciął się na krótko, ale nigdy nie odciął się od wszechobecnego w jego dorobku psychodelicznego brzmienia. To głębokie zakorzenienie w tej halucynogennej popkulturze było explicite słyszalne w każdym zaprezentowanym przezeń na niniejszym festiwalu nagraniu. Wśród nich znalazły się znakomite autorskie kompozycje mistrza gitary, takie jak „ambientalna humoreska” Fish, epickie The Salmon Song, Solar Musick Suite i Lunar Music Suite oraz hipnotyczne Hurdy Gurdy Glissando i skrajnie transowe The Glorious Om Riff. Londyńczyk jak zwykle umaił swój jednorazowy show kowerami dobrze znanych wykonawców sprzed lat – It’s All Too Much The Beatles, Hurdy Gurdy Man Donovana, I Can Hear The Grass Grow The Move i Why Are We Sleeping? Soft Machine. Kosmiczna interpretacja przeboju George’a Harrisona z Żółtej łodzi podwodnej liverpoolczyków oraz hiperintensywna szarża w zreinterpretowanym na nowo numerze Gongu Master Builder z trzeciej części trylogii Radio Gnome Invisible, zatytułowanej You, były najbardziej katarktycznymi chwilami całego eventu, które dostarczyły miłośnikom szeroko pojętej Canterbury Scene niezapomnianych wrażeń – mistycznej rozrywki graniczącej z ludyczną ekstazą.
W podobnym rytmie zakręconego kosmicznego big-beatu – zgrzytliwych gitarowych pogłosów, hałaśliwych glissand, elektronicznego zgiełku, głośnych psychodelicznych zawijasów oraz chwytliwych melodii – upłynął też występ supergwiazdy SFF-u, sędziwego perkusisty Pink Floyd, będącego filarem grupy od początku do końca jej działalności artystycznej. Katowicki gig nie był wcale pierwszą wizytą garkotłuka z Birmingham, ponieważ zamykał on pierwszą warszawską edycję SFF-u, o której zresztą pisałem obszernie na niniejszym portalu. Birminghamczyk pojawił się w Spodku w tym samym składzie, co cztery lata temu na Torwarze – Guy Pratt (bas, śpiew), Gary Kemp (gitara, śpiew), Lee Harris (gitara, chórki) oraz Dom Beken (klawisze). Muzycy zaczęli od hard-rockowego One of These Days, rozświetlając ciemne wnętrze leciwego talerza błyskiem lamp stroboskopowych, pulsujących w rytm rozedrganej i pochmurnej gitary basowej Guya Pratta, tego doskonale znanego z tournée A Delicate Sound of Thunder Floydów z 1988 roku muzyka sesyjnego i estradowego. Przedstawiona tamtego wieczora przez Wyspiarzy szeroka retrospektywa nagrań obejmowała wyłącznie psychodeliczny okres (lata 1967-1972) w bogatej dyskografii macierzystej grupy twórcy Fictitious Sports (1981) z pominięciem materiału z płyt More i Ummagumma z 1969 roku. Poza pierwszymi przebojami londyńskiej czwórki (Arnold Layne, See Emily Play) usłyszeliśmy również obszerne fragmenty Piper at the Gates of Dawn, A Saucerful of Secrets, Atom Heart Mother, Meddle i Obscured by Clouds. Największe wrażenie zrobiły na mnie kompozycje Syda Barretta (Astronomy Domine, Lucifer Sam), Richarda Wrighta (Remember a Day) i zespołowe dzieło pt. Echoes z 1971 roku zagrane w całości z estradowym rozmachem. Zwolennicy zarejestrowanej rok wcześniej suity Atom Heart Mother mogli posłuchać jej wyjątków, pomysłowo obudowanych balladą If Rogera Watersa. Do najciekawszych chwil koncertu należy zaliczyć, grany na bis, Spodek pełen tajemnic, przepojony psychodelicznymi esami-floresami, zgrzytliwą elektroniką i quasi-obrzędowym, diabolicznym bębnieniem rodem z moczarów w Luizjanie, o których pisał w Zewie Cthulhu prozaik-erudyta z Rhode Island.
To tyle, jeśli chodzi o występy eminentnych przedstawicieli rocka psychodelicznego podczas tegorocznego SFF-u. Co zaś się tyczy nazwisk pozostałych zaproszonych nań artystów, to te powinny się przede wszystkim kojarzyć z rockiem progresywnym. Owszem, mniej progresywnym, ale za to bardziej fusion w tym gronie okazała się być legenda śląskiej sceny bluesowej — grupa SBB. Grając w klasycznym line-upie – Józef Skrzek (śpiew, bas, klawisze i harmonijka ustna), Apostolis Anthimos (gitara, perkusja) i Jerzy Piotrowski (perkusja) – wzbudziła zachwyt nie tylko miejscowych fanów, ale również zagranicznych gości, w tym m.in. producenta muzycznego i założyciela nowojorskiej wytwórni płytowej MoonJune Records – Leonardo Pavkoviča. Największych emocji dostarczyły błyskotliwe popisy na basie lidera siemianowickiej kapeli w kilkunastominutowej wersji nagrania z 1974 roku Odlot oraz rozpoznawalny w lot, ultradynamiczny riff – na miarę choćby Red Alert Tony’ego Williamsa – otwierający Walkin’ Around the Stormy Bay. Na koniec Skrzek sięgnął po organki i, podobnie jak niemal pół wieku temu w Stodole, wykonał z powodzeniem głęboko bluesowe Figo-Fago.
Równie ciekawie było podczas koncertu Steve’a Hacketta – eks-gitarzysty Genesis – mogącego się poszczycić nader bogatym oeuvre. W pierwszej części swojego show londyńczyk zaprezentował raptem kilka solowych nagrań (Ace of Wands, Every Day, Camino Royale), po czym sięgnął do repertuaru macierzystej grupy, aby przedstawić wszystkie sześć nagrań z płyty z lisem na okładce. Foxtrot, bo o nim mowa, zabrzmiał tak, jak powinien zabrzmieć grany na żywo album, który akurat obchodzi swoje pięćdziesiąte urodziny, czyli w sposób dynamiczny i szampański. Wprawdzie ten czwarty w dyskografii Genesis longplay nigdy nie należał do moich ulubionych, mimo to sposób, w jaki kompozytor pochodzącego zeń Horizons przedłożył go publiczności tamtego sobotniego wieczora nie pozostawiał złudzeń, że mamy do czynienia z jednym z klasycznych dzieł rocka progresywnego, być może nie tych najgłośniejszych, ale na pewno bezcennych dla rzeczonego gatunku. Takie utwory, jak romantyczny Timetable, makiaweliczny Get 'em Out by Friday, paranormalny Lover’s Leap czy obrazujący odwieczną walkę dobra ze złem Apocalypse in 9/8 – dwa ostatnie wchodzące w skład suity Supper’s Ready – odwoływały się wprost do najbardziej twórczego okresu w historii tej podówczas bardzo progresywnej grupy z Wysp. Dwa inne sztandarowe nagrania Genesis, Firth of Fifth i Los Endos, zwieńczyły spotkanie z siedemdziesięciotrzyletnim artystą-weteranem. (Najjaśniejszym ogniwem zespołu londyńczyka był natomiast grający na saksofonach Rob Townsend, którego solo na sopranie w Firth of Fifth zabrzmiało zdecydowanie lepiej niż wykorzystany w oryginalnym nagraniu studyjnym ckliwy flet).
Natomiast dalsze festiwalowe popisy artystów z kręgu rocka neoprogresywnego nie wywołały we mnie większego dreszczyku emocji, jedynie sporadyczne wzdrygnięcia, jakby wskutek doznania niemiłego uczucia. Zaiste, występ brytyjskich pionierów drugiej fali rocka progresywnego, IQ, naśladowców twórczości m.in. Genesis, Steve’a Hacketta i Marillion, tylko potwierdził po raz wtóry moją opinię, że lata świetności tej odmiany muzyki rozrywkowej dawno już minęły i wszelkie próby ożywiania jej przypominają pełen czarnego humoru przypadek stworzenia ze strzępów ludzkich zwłok narzeczonej Frankensteina — nie dość że nieudany, to do tego jeszcze szalenie groteskowy. I tak pokryta grubo cellulitem opowieść starego bajarza Petera Nichollsa mogła zrobić duże wrażenie jedynie na wąskim gronie sympatyków IQ. Osobiście wolę jednak słyszeć w muzyce rozrywkowej zapożyczenia z muzyki poważnej, choćby takie jak to z finału Pozytywki (The Musical Box) Genesis, odwołującego się namacalnie do uwertury Uprowadzenia z seraju słynnego salzburczyka. W odróżnieniu od IQ, który rzadko sięgał do zamierzchłej przeszłości zespołu (Widow’s Peak), występujący dzień po nim Collage, poza promocją premierowych nagrań (What about the Pain, A Moment a Feeling, Man in the Middle), zaoferował widzom znacznie bogatszy przegląd swojej wczesnej twórczości – The Blues, Living in the Moonlight, Ja i Ty, Baśnie. Pomimo że The Blues brakowało wyraźnie tempa i dramatyzmu wykonania w partiach wokalnych, to jednak właśnie one zaintrygowały mnie bardziej od instrumentalnych przejść: kiczowatych partii klawiszy i zawodzących gitarowych sól à la Steve Rothery. Najoryginalniejszą – jeśli nie patrzeć na te ciągłe w ich niedużym dorobku płytowym naleciałości pochodzenia zagranicznego (por. Marillion) – z przedstawionych przez rodzimy zespół tamtego popołudnia piosenek była chwytliwa i skoczna, oparta poniekąd od strony rytmicznej na jednej z polskich muzycznych form tanecznych, melodia Ja i Ty.
Z kolei działający od niedawna, hardrockowy O.R.k., z Colinem Edwinem na basie i Patem Mastelotto za bębnami, nie sprawiał - w przeciwieństwie do Collage - wrażenia ostatniej skostniałej skamieliny progrocka, wręcz przeciwnie, potrafił nawet zaintrygować własnym, w miarę nienaśladowczym, choć na poły tylko oryginalnym graniem (por. King Crimson). To, że nie potrafię wyróżnić konkretnych kawałków promujących wówczas album kwartetu Screamnasium, a które przykułyby istotnie moją uwagę, oznacza tylko i wyłącznie, że profesjonalne podejście i należyte wykonawstwo prezentowanych przezeń nagrań odznaczało się wysoką jakością opanowania przez członków O.R.k. rzemiosła rockowego muzykowania.
To samo tyczy się występującej w drugi dzień SFF-u, śpiewającej po angielsku polskiej grupy metalowej Riverside. Nigdy nie byłem gorącym, ani nawet letnim, zwolennikiem jej działalności artystycznej, ale pamiętam, że chętnie śledziłem jej losy muzyczne do roku 2013, gdy pojawiła się w sprzedaży jej płyta Shrine of New Generation Slaves ze skrojoną na miarę najbardziej przebojowych i przepojonych melancholijnością ballad heavy metalu The Depth of Self-Delusion. W Katowicach niestety jej nie usłyszeliśmy. Lwią część festiwalowego programu warszawskiej kapeli dobrano pod kątem popularyzacji nowych jej nagrań z albumu ID.Identity, którego otwierający numer Friend or Foe? najbardziej z promowanych przez nią nowalijek przypadł mi do gustu. Miłym akcentem wspominkowym koncertu Riverside było ponadto wykonanie dwóch niekwestionowanych evergreenów pióra Mariusza Dudy, Egoist Hedonist i Left Out.
Ogólnie rzecz ujmując, Summer Fog Festival był dla mnie imprezą muzyczno-towarzyską, podczas której nie tylko miałem okazję posłuchać różnorakich przedstawicieli rocka, ale również porozmawiać z nimi w kuluarach (Fabio Golfetti, Ian East, Dave Sturt). Ponadto przechadzając się okalającym Spodek korytarzem natknąłem się również na wspomnianego już przeze mnie wcześniej producenta płyt manhattańskiej MoonJune Records Leonardo Pavkoviča – organizatora jesiennej trasy koncertowej Stick Men na Starym Kontynencie (Tony Levin, Markus Reuter i Pat Mastelotto planują wystąpić wnet w opolskiej filharmonii i Radiu Lublin). Ostatecznie to muzyka zgromadziła w katowickiej hali widowiskowej festiwalowiczów — sympatyków gitarowego grania. Nie licząc antykwarycznych upodobań muzycznych u co poniektórych artystów, jacy pojawili się na recenzowanej przeze mnie odsłonie festiwalu, zdecydowanie najgorętszym momentem tego letniego eventu był kapitalny występ Steve Hillage Band, który – w mym mniemaniu – zdeklasował mniej lub bardziej udane show pozostałych zaproszonych nań wykonawców. Niemniej pomijając niektóre krytyczne me uwagi pod adresem występujących gwiazd SFF-u, krytyki będącej formą demakijażu na grubo przypudrowane złogi mało progresywnego zwykle oblicza bardów progrocka, przyznaję, że tę jego edycję uznaję za najciekawszą w krótkiej historii tej wielobarwnej imprezy.