Rozgrzana i wilgotna ziemia jest jakaś nieziemska, a człowiek stojący na niej w olśniewająco białym garniturze jakiś wynaturzony. Zapach wilgoci i śmierci wyczuwalny ludzkim nosem przenika nie tyle powietrze co zmysły białej postaci, która, w martwej ciszy tropikalnej dżungli przerywanej raz po raz złowieszczymi okrzykami dzikiego, egzotycznego ptactwa i niespokojnym szmerem prądów rzecznych, stoi nieruchomo jakby niewzruszona przestrogami tak dźwięcznie artykułowanymi przez najwyraźniej obcy jej świat przyrody. Tutaj, gdzie o cywilizacji nie mówi się nawet szeptem, bowiem tubylcy są na tyle dzicy i odcięci od niej, by nie zdawać sobie sprawy z jej niszczycielskiej siły, ktoś, kogo nazwać by można jej nieświadomym wysłannikiem, ośmiela się zakłócać spokój tej ziemi, by móc spełnić swoje jedno najskrytsze marzenie – wybudować operę w środku dżungli. Silne postanowienie realizacji tej szalonej wizji nie pozwala dostrzec niebezpieczeństw przyczajonych za grubym parawanem zastygłej mgły oraz innych zagrożeń ukrytych w dusznych gęstwinach nieprzeniknionej puszczy. Jeden fałszywy krok, a biel w szkarłat się zamieni. Co jest w stanie zatrzymać biały statek i jego kapitana prących do przodu niestrudzenie ku realizacji fantastycznego snu, prywatnej wizji władzy nad światem dzikim i wolnym jeszcze od sztywnego uścisku śliskich macek cywilizacji...?
Ślepe podążanie pod prąd, nieodparta chęć przenoszenia gór, uporczywe drążenie głębokich bruzd w litej skale, a wszystko po to by choć na chwilę odsunąć widmo nieuchronnej porażki i zrównać się z bogiem. Bardzo ulotne i nierealne potrafią być plany człowieka niczym obłoki dymu buchające z komina parowca i znikające w gorącym powietrzu tropików. Chwila nieuwagi, a wszystko stopi się i przestanie istnieć jak fabryka lodu w sercu rozgrzanej do czerwoności krainy Indian. Przygnębieni ciężarem jednej nieziszczonej fantastycznej wizji szukamy pocieszenia w drugiej, by uwierzyć w to, iż marzenia się spełniają, a krzyk rozpaczy wobec kolejnej życiowej porażki, który dusimy w sobie, nigdy nie zostanie wydany, a tym samym piękny sen koszmarem się nie skończy.
Fitzcarraldo to już czwarta ścieżka dźwiękowa Floriana Fricke do filmu Wernera Herzoga, na której obok utworów autorstwa lidera Popol Vuh znalazły się operowe arie w wykonaniu boga tenorów, światowej sławy Enrico Caruso.
Włączając płytę od razu otrzymujemy tzw. ‘grand finale’ pod tytułem ‘Wehe Khorazin’ czyli coś co raczej wypadałoby umieścić nieco dalej od środka 24-calowego krążka. Zresztą ów krążek nie oferuje nowej muzyki zespołu podając to co już dobrze znamy z wcześniejszych albumów Popol Vuh, a zwłaszcza z chóralnej mantry o tytule Sei Still, Wiese Ich Bin, która powstała mniej więcej w tym samym czasie co omawiany tutaj soundtrack. To samo tyczy się nagrań włoskiego tenora, jakie wypełniają zdecydowaną większość wydawnictwa, bowiem, jak nie trudno się domyśleć, niemożliwym byłoby nakłonienie śp. Neapolitańczyka do tego, by raz jeszcze stanął przed mikrofonem i zaśpiewał ‘Bella figlia dell` amore’ Verdiego.
Fricke podjął się, więc, próby stworzenia czegoś, co z góry skazane jest na niepowodzenie i ostrą krytykę ze strony wielbicieli twórczości Bawarczyka. Fitzcarraldo jest zwykłym powielaczem własnych i cudzych pomysłów muzycznych umieszczonych w przypadkowej kolejności na nośniku długogrającym nie mogącym w efekcie wywołać rumieńca zachwytu na twarzy nawet najbardziej oddanego fana zespołu. Taka kompilacja nagrań dekomponuje ostateczny kształt kompozycji ścieżki dźwiękowej, której zadaniem jest przywoływać sceny z filmu jedna po drugiej, a nie wystawiać umysł odbiorcy na wyczerpującą i niepotrzebną grę skojarzeń. Fiztcarraldo film broni się doskonale, a wielka muzyka go ilustrująca dopełnia perfekcji, lecz Fitzcarraldo soundtrack wypada strasznie blado na tle innych tego typu przedsięwzięć Floriana Fricke i nie zasługuje na większą uwagę niż ta, z jaką filmowy Fitz przywitał myśl o kolejnej przeszkodzie na swej drodze do celu.
Zamiast grymasić i nadymać się podczas wysłuchiwania tej nieciekawej mozaiki dźwięków sygnowanej magiczną nazwą Popol Vuh wystarczy zadowolić się samym obrazem Herzoga lub nadłożyć starań i sięgnąć po właściwy album niemieckiego zespołu albo rekomendowany przez koneserów klasyki zestaw nagrań Signore Caruso, na przykład, ten z pięknie odrestaurowanym przez Warda Marstona dźwiękiem, który ukazał się nakładem wytwórni Naxos Historical. Znajdziemy na nim nie tylko kompozycje, które znalazły uznanie zespołu pracującego nad muzyczną stroną filmu, ale też takie perełki jak chociażby operowy hit ‘Je crois entendre encore’ z Poławiaczy pereł Bizeta w dwóch różnych wersjach, kameralnej na sam fortepian i głos oraz tej pełnej na orkiestrę i głos muszącej wywołać u każdego wrażliwego słuchacza gęsią skórkę wielkości Everestu.
Intratny interes jaki zrobiono jeszcze za życia artysty na rejestracji i sprzedaży jego nagrań oraz licznych jego występach między innymi w Ameryce Południowej, gdzie za bilet tamtejsi fani byli gotowi zapłacić nawet 1000$ (wg dzisiejszego kursu dolara) wydaje się być zwykłą konfabulacją dla podsycenia legendy o wielkim tenorze w celach marketingowych.
Tak czy owak, Signore Caruso najzwyczajniej w świecie podsycił właśnie moją wyobraźnię na tyle mocno, iż, pewnie niechcący, zdominował moją recenzję na temat soundtracku Popol Vuh, który notabene również wydaje się oddawać cześć tylko i wyłącznie nieżyjącemu królowi tenorów. Ale czymże w końcu byłaby ekranizacja losów niepoprawnego marzyciela, który chciał spopularyzować wśród dzikich Indian sylwetkę sławnego Włocha, bez głosu samego Tenora? Raczej na pewno byłaby tym, czym jest Popol Vuh bez Floriana Fricke, Boris Berezovsky bez swojego Steinwaya, Klaus Kiński bez napadów złości, MacDonald’s bez hamburgerów itd. Jednakże, dyskografia zespołu Popol Vuh nie straciłaby nic szczególnie wartościowego i ciekawego gdyby odjąć tę jedną pozycję z jej obecnego porządku.