To będzie sztos - stwierdziłem, gdy tylko ujrzałem zapowiedź jesiennej trasy Tides From Nebula. Bo zespół nie dość że miał zagrać całą pierwszą płytę, to jeszcze w oryginalnym składzie, z Adamem Waleszyńskim.
Grupa podgrzewała atmosferę udostępniając zajawki. Potem jeszcze pokazali na YouTube cały koncert zagrany w studio dla przyjaciół, by sprawdzić, jak to wszystko zadziała.
I zadziałało. W sobotę pojawiłem się w Krakowie, by z półtysięczną rzeszą fanów uczestniczyć w podróży do przeszłości. Krakowski Hype Park wykorzystuje stare magazyny kolejowe i gdy zobaczyłem klub z zewnątrz to trochę obawiałem się o to, co zastanę w środku, jednak moje obawy szybko się rozwiały. Surowe mury obstawione mauserami zaskoczyły ciepłym wnętrzem a potem gorącą atmosferą. Po wejściu na salę koncertową przypomniał mi się pierwszy koncert TFN, w którym uczestniczyłem w 2014 roku w poznańskim klubie Blue Note - dość podobna budowa, z galerią z tyłu i wzdłuż sali oraz z barem poniżej. Ale Blue Note był węższy, co wpływało niekorzystnie na rozprzestrzenianie się dźwięku.
Jako pierwszy zagrał warszawski skład Konstelacje, który dość energetycznie rozgrzał nas przed daniem głównym tego wieczoru. Równo o 19.45 wyruszyliśmy w podróż do mgławic. Dokładnie jak na płycie, rozmarzone "Shall We?" wprowadziło nas w kosmiczny nastrój, a przez moje ciało przebiegł przyjemny dreszczyk. No i nastąpiło to uderzenie Sleepmonstera, a ja zacząłem się zastanawiać, czy nie spakować aparatu do plecaka, wyjść z fosy i dać się ponieść muzyce. Ale przecież nie po to tu jestem! Po to mam aparat, by te emocje, których doświadczam ze sceny, uwiecznić w formie obrazów i przynajmniej spróbować przekazać dalej, tym którym nie udało się tam być. Na chwilę przyziemne problemy techniczne przerwały tę podróż - krótkie dochodzenie wykazało uszkodzenie gniazda gitary Adama, konieczna była jej zmiana i mogliśmy wrócić do rozmyślań, jak słowo może stać się ciałem na przykładzie Bozonu Higgsa. Bo gdy płyta powstawała, to wiedzieliśmy że coś takiego istnieje. A gdy już wszyscy znaliśmy jego muzyczną interpretację, fizycy z CERN potwierdzili jego istnienie.
Przy wejściu na salę zostałem standardowo poinstruowany: trzy utwory z fosy, bez flesza. Koncertowy standard, więc już wcześniej podliczyłem, że to będzie prawie 20 minut bezpośredniej bliskości muzyków. Po tym czasie trzeba było opuścić fosę, a muzycy przenieśli nas do zimnej Norwegii. Na krótko, bo półtorej minuty później charakterystyczne uderzenia werbla rozpoczęły opowieść o człowieku-słoniu.
Jak chyba wielu innych fanów, także moja znajomość zespołu rozpoczęła się właśnie od tego utworu, a sam zespół zawsze kończył nim set koncertowy z dodatkowym wyjściem Macieja w publicznność i tam gitarowego szaleństwa. Tym razem wyjścia w publiczność nie było, było jednak coś czego przez ostatnie lata tak bardzo mi brakowało - cudowny dialog gitar, wzajemnie się uzupełniających.
Purr. Najbardziej koci utwór w dyskografii. Wspaniale to brzmi, jedna gitara mruczy a druga przeciągle miauczy. Powoli zmierzaliśmy do celu podróży, jeszcze It Takes More Than One Kind Of Telescope To See The Light, gdzie ściana dźwięku potrafi wyrwać z butów, a potem początkowo uspokajające, by znienacka znowu uderzyć ścianą gitar When There Were No Connections. Koncert zakończył Aproicot, którego zakończenie zawsze kojarzy mi się z odjeżdżającym pociągiem. Ostatnie uderzenia w perkusję, ostatnie koła pociągu przejeżdżają przez łączenia szyn. Światło gaśnie.
Nastąpiła krótka przerwa techniczna. Na scenie pojawił się jeszcze jeden instrument klawiszowy obsługiwany przez Przemka Węgłowskiego, a Tomasz Stołowski nieco zmodyfikował swój set perkusyjny.
Druga część koncertu rozpoczęła się transowo od otwierającego płytę "From Voodoo to Zen" utworu "Ghost Horses". Jeszcze przez chwilę zostaliśmy przy tym albumie z utworem "Radionoize", by przeskoczyć do krążka "Safeheaven", z którego usłyszeliśmy "We Are The Mirror". Z drugiej płyty, współprodukowanej przez Zbigniewa Preisnera, usłyszeliśmy "The Fall Of Leviathan" i rewelacyjną "Siberię", by przeskoczyć na "Eternal Movement", z którego usłyszeliśmy "Nowe Run". Zespół wrócił do płyty "From Voodoo to Zen" dla wielkiego finału, "Nothing to Fear and Nothing to Doubt" a potem energetyczna "Dopamine" dopełniła dzieła. I to był koniec tego wydarzenia. Nawet dwóch, bo dostaliśmy dwa koncerty Tides From Nebula w cenie jednego.
Niesamowicie cieszę się, że udało się zaprosić na trasę Adama, wszystkie utwory dzięki temu wybrzmiały pełniej i mocniej, jako utwory kompletne. Widać i słychać też było, że także w utworach z "From Voodoo to Zen" Adam dodawał gitarowo coś od siebie, mam nadzieję, że trasa z Adamem nie była jednorazowa i jednak Tides From Nebula wróci do czteroosobowego składu.