ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Doors, The ─ Strange Days w serwisie ArtRock.pl

Doors, The — Strange Days

 
wydawnictwo: Elektra 1967
dystrybucja: Warner Music Poland
 
1. Strange Days (The Doors) [03:11]
2. You’re Lost Little Girl (The Doors) [03:03]
3. Love Me Two Times (The Doors) [03:18]
4. Unhappy Girl (The Doors) [02:02]
5. Horse Latitudes (The Doors) [01:37]
6. Moonlight Drive (The Doors) [03:05]
7. People Are Strange (The Doors) [02:13]
8. My Eyes Have Seen You (The Doors) [02:32]
9. I Can’t See Your Face In My Mind (The Doors) [03:26]
10. When The Music’s Over (The Doors) [10:58]
 
Całkowity czas: 35:23
skład:
Jim Morrison – Vocals, Percussion, Moog Synthesizer. Ray Manzarek – Vox Continental Organ, Fender Rhodes Piano Bass, Harpsichord, Piano, Marimba. Robby Krieger – Guitar. John Densmore – Drums. Douglas Lubahn – Bass.
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,1
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,1
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,19
Arcydzieło.
,77

Łącznie 102, ocena: Arcydzieło.
 
 
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
26.09.2015
(Recenzent)

Doors, The — Strange Days

„Bieg pociągu w większości punktów podróży określają jednoznacznie szyny. Ale tu i tam nadchodzi węzeł, gdzie możliwe są różne kierunki jazdy i gdzie pociąg może być wprowadzony na ten albo inny kierunek całkiem minimalnym nakładem energii, jaki potrzebny jest do przestawienia zwrotnic...” (James Jeans, za „Wspomnieniami” Alberta Speera)

Całkowita racja. Czasem wystarczy jedna, z pozoru niewinna, niepozorna decyzja – i rusza lawina. I w jakiś czas później się orientujesz, że po tej jednej decyzji nic już nie było takie jak przedtem. Jak trafiłem do Pałacu (dla niewtajemniczonych: Pałac Młodzieży im. Aleksandra Kamińskiego w Katowicach) – a, tego akurat nie pamiętam. Chyba Damian mnie namówił. Prawie na pewno. Tak czy siak, w późnowrześniowe popołudnie w roku 1995 wylądowałem w tamtejszej pracowni chemicznej. I następne dziewięć miesięcy kompletnie zmieniło wszystko. Bo właściwie wszystko, co było później, wywodzi się z tych niespełna dziewięciu miesięcy. Początek fascynacji niezwykłym światem filmów Kubricka, muzyką Milesa Davisa, VDGG, a z innej beczki – muzyką klasyczną. No i nią, chociaż wtedy nasze relacje były skrajnie antagonistyczne. Ale w parę lat potem pięknie zaskoczyło, szkoda, że na tak krótko, że te czarowne, urocze popołudnia się nieubłaganie skończyły… Cała masa pięknych chwil, które, jak to rzekł Roy Batty, przepadły nieubłaganie jak łzy w deszczu. To były Strange Days. Osobliwe dni. Całkiem na miejscu określenie, bo w muzykę przez duże M wprowadzili mnie Jim Morrison i spółka.

Opinię ta płyta ma cośkolwiek mieszaną. Bo z jednej strony mamy tu albumową premierę „When The Music’s Over” – szalonego, parateatralnego spektaklu Jima i spółki, z drugiej – większość pozostałych kompozycji pochodzi z tej samej puli co nagrania z debiutu, więc można by się spodziewać, że te najlepsze utwory już trafiły na „The Doors”, a na „Strange Days” trafiły te mniej udane, drugiego sortu. Nie do końca byłoby to słuszne – „Horse Latitudes”, niezwykły dźwiękowy eksperyment z wykorzystaniem m.in. preparowanego fortepianu, odtwarzania nagranych fragmentów od tyłu czy muzyki konkretnej, oparty na szokującym wierszu Morrisona (powstałym pod wpływem obrazu, przedstawiającego walczący z burzą statek, którego załoga, by ocaleć, jest zmuszona wyrzucić do morza ładunek – żywe konie), to jest utwór dużego kalibru, wywierający na słuchaczu spore wrażenie.

Co jeszcze? Jim i Robby rozwijają tutaj umiejętność, zasygnalizowaną już na debiucie – pisania melodyjnych, chwytliwych wpadających w ucho, ciepłych piosenek – takich jak „You’re Lost Little Girl”, „Unhappy Girl”, oparte na jakby kabaretowym, wodewilowym rytmie „People Are Strange” czy subtelnie zabarwiona wschodnimi harmoniami „I Can’t See Your Face In My Mind”. Czasem z tymi ładnymi melodiami ciekawie kontrastują wyjątkowo mroczne teksty – nie to, żeby poezja Jima była ciepła i radosna, zawsze gdzieś tam wychylają łeb różne obsesje i ciemne strony ludzkiej psyche, ale takie „Moonlight Drive” – jedna z pierwszych kompozycji, jakie w ogóle wyszły spod pióra Morrisona – wręcz szokuje kontrastem między lekką, radosną, jakby wywiedzioną z tanga melodią i ciepłą aranżacją a tyleż ponurym, co poetyckim tekstem o samobójstwie.

Co jeszcze? Rzecz jasna, The Doors nie zapominają o swoich bluesowych korzeniach – „Love Me Two Times”, przy swojej rwanej, niespokojnej rytmice i klawesynowych popisach Raya, to jest rzecz mocno siedząca w blues-rocku, oparta na surowej, kłującej w uszy gitarowej partii; z podobnej półki jest „My Eyes Have Seen You”, acz to nieco mniej surowa rzecz, z bardziej Kinksowskiej szkoły. No i dwa utwory stanowiące klamrę całej płyty. W „Strange Days” pojawia się syntezator Mooga. Różne są wersje: jedna podaje, że zagrał Ray, inna, że Paul Beaver z duetu Beaver & Krause, a jeszcze inna – bodaj najpopularniejsza – że Beaver tylko ustawił gałki, a na syntezatorze grał Morrison. Nie zmienia to faktu, że „Strange Days” to porcja świetnego psychodelicznego rocka, z dość mglistym tekstem i chłodnym, zdystansowanym, jakby zaćpanym śpiewem. No i „When The Music’s Over” – szalony kontrkulturalny manifest, a przy tym parateatralny dźwiękowy spektakl, w którym zmieniająca się jak w kalejdoskopie muzyka świetnie zgrywa się z meandrami tekstu. Może i całość wypada trochę naiwnie, może to jednak nie jest aż tak porywający utwór, jak „The End”, ale ma to swoją moc, a do tego – niczym w kawałku bursztynu – świetnie zachowało odczucia, spojrzenie na świat i poglądy amerykańskiej kontrkultury drugiej połowy lat 60. Bo gdy Jim krzyczy – „We want the world and we want it now!” – to nie ma w tym ani odrobiny pozy czy dystansu.

Z perspektywy czasu ta płyta – jeden ze słabiej sprzedających się Doorsowych albumów, bez naprawdę przebojowego singla, który całość pociągnąłby komercyjnie – nadal świetnie się broni. Ciekawe zderzenie „jasnej” muzyki i dość pesymistycznych, „ciemnych” tekstów sprawdziło się bardzo ciekawie – a że nie ma tu aż tak wybitnych utworów, jak na debiucie? No cóż, „The End” był jedyny w swoim rodzaju. Świetna płyta, bez dwóch zdań.

(A tak swoją drogą, ciekawe co porobiło się z tamtymi ludźmi z Pracowni 1995-96? Ciekawe, gdzie ich wszystkich rzucił los…)

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.