Od czego by tu zacząć. Najlepiej od początku. Czyli od końca. Czyli "L.A. Woman". Pierwszy raz Doorsów usłyszałem kiedy miałem piętnaście lat, było to „Riders on The Storm”, a pierwszą płytą, którą poznałem w całości (kosztem kontrolnego spóźnienia się do szkoły) było „Alive, She Cried”, kilka miesięcy później, bo właśnie mniej więcej w tym czasie się ukazała. Od razu wiedziałem, że się polubimy. Moja mocna fascynacja The Doors trwała całe liceum i nawet nieco dłużej. Potem przyszli inni, ale na półce od dobrych kilku lat stoi cały komplet regularnych płyt grupy, oczywiście tych nagranych z Morrisonem, bo za „Other Voices” i „Full Circle” jakoś nie mogę się zabrać. Niedawno też odświeżyłem sobie ich koncert z Hollywood Bowl z 1968 roku - w wersji z obrazkami, nie to wykastrowane dwudziestokilkuminutowe coś, co wydano w 1987 roku w wersji audio (a teraz wchodzi w skład wydawnictwa „In Concert”). Pooglądałem jeszcze raz i dopiero teraz po latach uzmysłowiłem sobie jak mocno Doorsi tkwili w bluesie. Może na płytach studyjnych tego tak bardzo nie słychać, przynajmniej nie na tych pierwszych, ale właśnie koncert „Live at The Hollywood Bowl” udowadnia to bez najmniejszej wątpliwości.
„L.A. Woman” jest tą płytą gdzie blues ma bardzo dużo do powiedzenia – cover Johna Lee Hooker – "Crawling King Snake", są dwa własne regularne bluesy "Been Down So Long" i "Cars Hiss by My Window". Z drugiej strony jest to album soczyście rockowy. Brzmi mocno, konkretnie, jak chyba żaden przed nim, nawet „Morrison Hotel”, (klawisze Manzarka też już przestały piszczeć). I tak rock dał jej moc, a blues szlachetny połysk. „Riders on the Storm” pewnie znają wszyscy, a jeśli nie… to powinni poznać – mroczna opowieść o jakichś desprerados, rozgrywająca się podczas burzy, w strugach deszczu. Żwawy „Love Her Madly” był ostatnim singlem zespołu w pierwszej dwudziestce Billboardu (11-ste miejsce). W „L’America” Manzarek, który nigdy nie krył polskich korzeni, przemycił cos bardzo polskiego – w pewnym momencie słyszymy kilka taktów poloneza As-Dur Fryderyka Chopina. W całym tym zestawie najsłabiej wypada cover Hookera, własne kompozycje okazały się dużo lepsze do tego wcale nie potrzebowali się podpierać cudzą sztuką, bo swojej mieli i tak wystarczająco dużo, bez "Crawling King Snake" płyta trwałaby i tak ponad czterdzieści minut, co jak na ówczesne standardy było i tak hoho! z czubkiem. Poza tym wcale ta wersja zła nie jest, tyle, że własne kompozycje mocno ją przyćmiewają. Za to z psychodellii wiele nie zostało. Ociera się o nią może „Riders on The Storm”, a może i nawet nie? Może „The WASP”, ale chyba tylko dlatego, że taką psychodeliczną wersję wcześniej grali? („Alive, She Cried”). Koszmarna okładka, jedna z koszmarniejszych okładek w historii rocka, też na pewno nawet koło psychodelii nie stała. Grafika z podobiznami muzyków na żółtym tle, a to jeszcze w amarantowym obramowaniu. Samo zestawienie kolorów boli, a „uroda” całości jest mocno wątpliwa. Ale ta okładka jest nie tylko brzydka – jest też i znacząca – Doorsi w jednym rządku, bez wyróżniania kogokolwiek, a Jim zarośnięty jak małpa, zupełna antyteza symbolu seksu, za który go uważano. Zupełne przeciwieństwo okładki z pierwszej plyty, gdzie postać Morrisona dominuje nad innymi (Jim się o to wściekał, uważał, że są zespołem i wcale mu się nie należy specjalne traktowanie). Zresztą w czasie nagrywania „L.A.Woman” Jim nie był w rewelacyjnej formie fizycznej, przestał ćpać, ale zaczął pić i to głównie piwo, i to w dużych ilościach – przytył, zapuścił brodę.
Wraz z „L.A. Woman” grupa wkroczyła w lata siedemdziesiąte – nie da się ukryć, że trzeźwiejsze. Czas dzieci kwiatów się skończył. Heniuś nie żył, Janis też. Kto przeżył – ograniczał dragi i inne używki, zmieniał muzykę na bardziej uporządkowaną. Doorsów też to nie ominęło. Ich styl zaczął ciekawie ewoluować, ewidentnie zaczęło to ciążyć ku bluesowi, albo przynajmniej blues-rockowi - kto wie jakby się to dalej potoczyło, gdyby nie śmierć Jima. Chociaż kiedy krążek ujrzał światło dzienne, Morrison był już de facto był poza zespołem, a przyszłość grupy i tak stała pod znakiem zapytania. Można było co prawda liczyć, że Jim po raz kolejny zmieni zdanie, może nawet trochę przetrzeźwieje. Nie da się ukryć, że była to ekipa bardzo zależna od swojego frontmana – ich być, czy nie być zależało od Morrisona. O czym łatwo się przekonać śledząc dalsze ich dzieje – po śmierci Jima dwie nie najlepiej przyjęte płyty i szybki zgon. Dla reszty kolegów był on i błogosławieństwem, i przekleństwem. Z jednej strony był główną siłą napędową The Doors, a z drugiej strony jego skłonność do autodestrukcji i nieprzewidywalność nie raz, nie dwa zaburzały normalną działalność zespołu. Nigdy też nie było wiadomo jaki będzie koncert – czasami były to wielkie spektakle, a czasami zaćpany, albo pijany Morrison ledwo coś mamrotał na scenie. Znamienny był ostatni koncert Doorsów z Jimem 12 grudnia 1970 roku w Nowym Orleanie – mniej więcej do połowy wszystko szło jak najlepiej, ale w pewnym momencie Jim usiadł sobie gdzieś z boku sceny i tak został do końca występu, jakby coś w nim pękło, a koledzy musieli kończyć występ w trzech.
„L.A. Woman” było za to pierwszą płytą The Doors jaką kupiłem sobie na CD. A trzecią w ogóle – po dwóch płytach Kate Bush.