Historia pochodzącej z Bielska-Białej formacji Fanga trwa już około dwóch dekad, jednak dopiero w połowie listopada mijającego powoli roku artyści pochwalili się debiutanckim albumem Nie polecam. I choć ich muzyczna oferta to nie moja ulubiona stylistyczna bajka (grupa wydała swój debiut w „progresywnej stajni” Lynx Music, stąd album trafił do naszej redakcji), to już za sam tytuł mają panowie u mnie szacunek. Bo choć odnosi się on do tekstu tytułowego numeru rozpoczynającego całość, którego bohaterowie nie polecają odwiedzanych przez siebie miast, w których dotykają trudnej polskiej rzeczywistości, aż prowokuje potencjalnego „złośliwego recenzenta” do finałowego podsumowania: „zgodnie z tytułem, nie polecam”.

Zresztą, wystarczy dość pobieżnie przejrzeć stronę zespołu, by zobaczyć, że muzycy mają do tego co robią i do samych siebie spory dystans (patrz, krótka charakterystyka każdego z członków formacji). Bo wiedzą, że swoim debiutem nie otwierają niewyważonych jeszcze drzwi, czy też nie przecierają zupełnie nowych muzycznych ścieżek. Grają to, co im w duszy oraz serduchu gra i sprawia frajdę.

Bo Fanga porusza się w rockowych klimatach dobrze już znanych. To stoner rock z dużą ilością brudnych gitar, pomieszany z klasycznym rockiem, bluesem, blues rockiem, czy hard rockiem. Dużo tu przesterów, solidnego groove’u i pulsującego basu. Nie można wszak zapominać o brzmieniu, idealnie pasującym do takiej muzy – analogowym, możliwym dzięki wykorzystaniu takowego sprzętu.

W efekcie tego dostajemy kawał zgrabnej, niezbyt długiej (tylko 37 minut) rock’n’rollowej piguły wpisanej w dziesięć kompozycji, z których trudno coś wyróżniać. Utwory są równe, a sam album spójny i jednorodny, choć brakuje mi - gdzieś w środku - dobrej, walcowatej, może i nieco szorstkiej w brzmieniu, ale klasycznej ballady.

Dla fanów gatunku rzecz godna zauważenia i posłuchania, także – a może przede wszystkim – w koncertowej odsłonie. Nie polecam idealnie nadaje się na spore festiwalowe sceny, jak i do niewielkich klubowych przestrzeni.