„Waiting for the Sun” to dla mnie dziwne zjawisko. Zdecydowanie może być kandydatem na twój ulubiony album The Doors i był nim dla mnie przez pewien czas, nadal zresztą bardzo go lubię, ale postrzegam go przy tym teraz jako pewną zmarnowaną okazję.
„Waiting for the Sun” jak dla mnie mógł stać się kwintesencją dyskografii The Doors. Jest tu bowiem to co The Doors przede wszystkim sobą reprezentowali – Ameryka, pierwotność, obrzęd, mroczność, seksualność, a jednocześnie pewna melodyjność i wodewilowość. W wielu utworach mamy tu dużo z „szamana”, widzimy to przede wszystkim w „Five to One”, „My Wild Love” czy „Not to Touch the Earth”, z tych „wodewilowych” wymienić warto „We Could Be So Good Together” i „Love Street”. Pozostałe piosenki są jednak również bardzo dobre.
Jest to też ostatnia prawdziwie psychodeliczna płyta The Doors. Wspaniały jest tu klimat, wszędzie wisi to poczucie lata, pogańskiego obrządku, uzyskano wspaniałe brzmienie, pod względem samego brzmienia to być może najlepsza płyta The Doors. Łatwo może to umknąć bo nie ma tutaj aż takich potężnych piosenek jak „Break on Through” czy „The End”, ale jednak samo brzmienie jest tu cudowne.
Największym problemem tej płyty jest moim zdaniem nie zamieszczenie „Celebration of the Lizard”. Uważam, że to bardzo ciekawa kompozycja, która mogła być odważnym krokiem do przodu dla grupy. Nie warto porównywać jej do „The End”, nie jest to bowiem dzieło chwili, coś stworzone z przypadku i natchnienia, ale utwór składający się z wielu części, które powstały oddzielnie. „Celebracja jaszczura” to utwór surowy, zdecydowanie też jeszcze niedopracowany, ale przy tym piękny poezją i interpretacją tekstów przez Jima Morrisona. Naprawdę widać tu jego zdolności aktorskie, przynajmniej jeśli chodzi o recytowanie poezji. Jim Morrison był świetny w czytaniu swojej poezji, cenię go zdecydowanie bardziej za zdolność „odgrywania” piosenek, operowania tekstem niż za sam głos. Głos miał oczywiście wspaniały, ale to umiejętność grania jest tym co tak bardzo go wybiło. I tutaj właśnie moją ulubioną częścią jest 3 minutowy początek, gdzie frontman recytuje wiersz – wspaniałą wizjonerską opowieść o mordercy, jakby sequel do „The End”. Morderca zostawił gnijące ciało swojej matki na ziemi, uciekł z miasta, uciekł na południe, zostawiając za sobą chaos i nieporządek.
Myślę, że to jest utwór jakiego The Doors tutaj potrzebowało, coś nie tak bardzo melodyjnego i nie tak bardzo chwytliwego, ale jednak odpowiadającego zainteresowaniom muzyków i poetyckiej wyobraźni Jima Morrisona, coś bardziej eksperymentalnego i wychodzącego naprzeciw oczekiwaniom. A przecież The Doors byli postrzegani jako awangarda, mogłoby się wydawać, że to jest utwór na jaki powinni postawić. Być może nie byłby to krok dobry finansowo a przecież „Waiting for the Sun” był ostatecznie wielkim sukcesem komercyjnym, ale byłby to zdecydowanie dobry krok artystyczny. W ogóle wydaje mi się, że problemem The Doors było pewne niedopracowanie, te utwory były świetnie wyprodukowane i nagranie ich wymagało dużo pracy, Paul Rotchild był bardzo wymagający, ale wydaje mi się, że brakowało skupienia przy samym ich tworzeniu.
Wynikało to zapewne z szybkiego zapadania się Morrisona w alkoholizm, a był on przecież artystycznym motorem grupy, może i nie dominował jako kompozytor, ale nadawał kierunek i miał ważny udział w tworzeniu wizji.
Jego niedyspozycja uniemożliwiała większe rozbudowanie utworów. Słuchając jednak takich kawałków jak „The End” czy choćby „Celebration of Lizard” mam wrażenie, że The Doors mieli pewien potencjał Pink Floyd, z tym że potencjał The Doors opierał się na poezji, sercem tego zespołu jest poezja Jima Morrisona, obudowana muzyką, jego wizja literacka. The Doors również mogli tworzyć ambitne potężne kompozycje i robili to, ale przy tym brakowało im nie pracy ale chyba skupienia.
„Celebracja jaszczura” to obrzęd, to poemat i to mordercza wizja, wszystko czego wymaga się od The Doors. Myślę, że nawet w tej formie jaką mamy świetnie sprawdziłby się na płycie, a co gdyby go jeszcze doszlifować? Z drugiej strony surowość jest też tutaj urokiem. Może to właśnie Paul Rotchild był problemem grupy, z tego co wiem nie chciał on nagrywać „Celebration of the Lizard”, tak więc grupa pracowała nad tym utworem bez niego. Gdy odszedł on po nagraniu „Morrison Hotel” na „L.A. Woman” widzimy już zespól bardziej rozluźniony, swobodny, stawiający na dłuższe kompozycje. „L.A. Woman” to płyta bliższa koncertom, pamiętajmy, że „Light My Fire” mogło trwać na żywo 17 minut. I może takiego właśnie The Doors - swobodnego i bardziej wykorzystującego poezję Jima Morrisona brakuje mi na płytach.