ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Doors, The ─ Morrison Hotel w serwisie ArtRock.pl

Doors, The — Morrison Hotel

 
wydawnictwo: Elektra 1970
 
1. Roadhouse Blues (4:04)
2. Waiting For The Sun (3:58)
3. You Make Me Real (2:50)
4. Peace Frog (2:52)
5. Blue Sunday (2:08)
6. Ship Of Fools (3:06)
7. Land Ho! (4:08)
8. The Spy (4:15)
9. Queen Of The Highway (2:47)
10. Indian Summer (2:33)
11. Maggie M'Gill (4:24)
 
Całkowity czas: 37:05
skład:
Jim Morrison - vocals, maracas, tambourine

Ray Manzarek - Vox Continental, Gibson G-101 organ, piano, tack piano, Hammond C3, RMI Electra-Piano, Rock-Si-Chord, Wurlitzer, Fender Rhodes, Moog Modular synth

Robby Krieger - guitars
John Densmore - drums

With:
John Sebastian (as "G. Puglese") - harmonica (1)
Lonnie Mack - bass (1,11)
Ray Neopolitan - bass (2-10)
 
Brak ocen czytelników. Możesz być pierwszym!
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Brak głosów.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
14.05.2025
(Gość)

Doors, The — Morrison Hotel

„Morrison Hotel” postrzegam jako album przejściowy, po złym odbiorze „Soft Parade” z 1969 roku doorsi postanowili odrzucić orkiestrową aranżację, wrócić do swoich podstawowych instrumentów i nawiązać znowu do bluesowego brzmienia, z którego w dużej mierze się wywiedli i z którym byli od zawsze głęboko związani. Jednocześnie jednak powracając do korzeni, zostawili za sobą psychodeliczne brzmienie. Wprawdzie odnaleźć je jeszcze możemy na tym albumie w piosenkach takich jak „Indian Summer” czy „Waiting for the Sun”, trzeba jednak pamiętać, że są to utwory nagrane dużo wcześniej. Jeśli duszą debiutanckiego albumu czy „Strange Days” było LSD i mroczne wizje, o tyle duszą „Morrison Hotel” jest już alkohol i autostrada.

Album otwiera „Roadhouse Blues”, hit, jedna z najbardziej kultowych piosenek zespołu, bluesowy, bardzo chwytliwy utwór ze wspaniałą solówką Robbiego Kriegera. Jest to piosenka, mająca niesamowitego „kopa”, przywodzi na myśl wielkie amerykańskie autostrady, a jednocześnie dziką zabawę i lejący się alkohol. Osobiście dużo bardziej lubię nagranie koncertowe z 17 stycznia 1970 roku nagrane w Nowym Yorku, brzmienie jest tu pełniejsze, głos Morrisona mocniejszy i klimat bardziej autentyczny. To w ogóle jest problem, który mam z całym tym albumem, piosenki są tu wspaniałe, ale czasami mam wrażenie, że brakuje tu trochę pewnej „głębi brzmienia”, pewnej śmiałości, która bardzo mocno widoczna jest na nagraniach koncertowych, nawet głos samego Morrisona czasami wydaje się trochę zachowawczy, znudzony, niesięgający do pełni ekspresji, z której ten wokalista tak słynął.

Nie znaczy to jednak, że „Morrison Hotel” nie jest energetyczny czy inspirujący, wręcz przeciwnie. Drugą piosenką jest tutaj „Waiting for the Sun”, pierwotnie nagrana na album o tym samym tytule z 1968 roku. „Waiting for the Sun” to kolejny klasyk, bardzo psychodeliczny, o brzmieniu jak na doorsów szczególnie ciężkim, to utwór bardzo obrazowy, mroczny, wizyjny, poetycki, ma w sobie to, co w piosenkach doorsów cenię najbardziej – zło, fragmenty jakiejś mrocznej historii opowiedzianej przez bohaterski głos Morrisona otulony brzmieniem instrumentów.

Kolejnymi utworami, na które warto by zwrócić uwagę, jest „Peace Frog”, której tekstem jest wiersz Morrisona o tytule „Abortion Stories” (taka też była pierwotna nazwa piosenki), oraz „Queen of the Highway”, poświęcony Pameli Courson, w którym to znajduje się jeden z moich ulubionych cytatów z Jima Morrisona „American boy, American girl/Most beautiful people in the world/Son of frontier, Indian Swirl/Dancing through the midnight whirlpool/Formless/Hope it can continue a little while longer”, te dwa wersy jak dla mnie pokazują ducha pisarstwa Morrisona, który był poetą na wskroś amerykańskim, zafascynowanym i zanurzonym w amerykańskim micie, historiach o mordercach i zagubionych duszach wędrujących przez amerykańskie pustkowia.

Na szczególną uwagę zasługuje też „The Spy” kolejna piosenka o Pameli Courson, w tym bluesowym kawałku szczególnie podoba mi się, jak dobrze łączy się tu tekst z muzyką, jak bardzo instrumenty podbijają narrację prowadzoną przez wokal. Przedstawiony jest tu obraz kochanka, którego percepcja jest tak silna, że niejako osacza ukochaną, „I know the dream that you're dreamin' of/I know the word that you long to hear/I know your deepest secret fear”. Jest w tym tekście coś trudnego do wyrażenia, jakaś poetycka wizja, wrażenie potęgi percepcji, a jednocześnie fascynującej relacji, w której niesamowicie mądry (a przynajmniej posiadający wielką zdolność postrzegania) podmiot zagląda w głąb duszy swojej ukochanej, dręczonej jakimś strachem, kochanek niejako rządzi jej wnętrzem przez sam fakt, jak dużo widzi.

Album zamyka „Maggie M’Gill”, kolejny blues rockowy. Jest on dla mnie szczególnie interesujący ze względu na swój tekst, a konkretnie fragment „Well, I'm an old blues man/And I think that you understand/I've been singing the blues ever since the world began”. The Doors przez całą swoją karierę mocno czerpali z bluesa, w tym okresie jednak widzimy szczególne zwrócenie się w stronę tego gatunku. Jest też coś szczególnie autentycznego w tych słowach, jeśli posłucha się nagrań koncertowych z 1970 roku, tam Jim Morrison faktycznie zdaje się przeistaczać w szamana-bluesmana, swobodnego, zużytego i przesączonego alkoholem, coraz bardziej pogrążającego się w osobistych problemach, ale przez to też coraz bardziej fascynującego, żyjącego swoją własną legendą.

Jednocześnie Morrison dokonał w tej piosence połączenia tradycji bluesa z mitem rocka „Illegitimate son of a rock and roll star/Mom met dad in the back of a rock and roll car”. Witać tu coś, co bardzo lubię w tekstach Morrisona – umiał on wziąć elementy ze świata muzyki, showbiznesu, czy życia Ameryki, by wpleść je potem w jakiś szerszy amerykański mit, który miał w głowie. W ogóle postrzegam Jima Morrisona jako w pewnym sensie mitotwórcę, człowieka lubiącego poetyckie opowieści, próbującego wprowadzić duchowe odczucie w świat, który stawał się coraz bardziej, jeśli nie racjonalny, to przynajmniej świecki a w każdym razie oddalający się od tradycji. Jak wiadomo, Jim Morrison postrzegał siebie jako szamana i ta idea bardzo go interesowała, a ja osobiście uważam, że jest to jeden z jego najbardziej ciekawych wkładów w poezję. W XX wieku poeci przestali już pełnić rolę duchowych przewodników, mogących nawiązać kontakt z Bogiem, tak jak to było w wieku XIX, osobiście interpretuję „rockowego poetę-szamana” jako próbę odnowienia tej idei w nowej formie w wieku XX.

Jim Morrison w okresie nagrywania „Morrison Hotel” nie jest już nieodgadnionym greckim bogiem o idealnych włosach, to brudny, brodaty, trochę podniszczony Amerykanin, który zjeździł całe Stany i zdążył już zwątpić w radosne obietnice z początku kariery, ale jednocześnie zachował swój wybuchowy charakter i dzięki przeciwnościom losu i własnemu szaleństwu nabrał dodatkowej głębi. Na koncertach głos Morrisona nie jest już tak pełny, jak na początku kariery, ale widać, że jego ekspresja jest bardziej swobodna, „Morrison Hotel” to płyta, na której zaczyna być widoczne doświadczenie zespołu, ale nie zaznacza się ono jeszcze w pełni, tę pełnie zobaczymy dopiero w „LA Woman”. Okładka „Morrison Hotel” dobrze wyraża charakter tego albumu, Jim Morrison jest tu już grubszy, nie ma na sobie skórzanych spodni ani tak wspaniałej fryzury, jak w poprzednich latach, ale jest ogolony, skoncentrowany, jest nadal wyeksponowany jako leader zespołu. Na okładce „LA Woman” wszelkie pozory są odrzucone, Morrison ma brodę, stoi gdzieś z boku, zdjęcie jest trochę brudne, byle jakie, twarz Morrisona jest zużyta i nie epatuje już tak wielką pewnością siebie.

Nie sposób nie porównywać tych dwóch albumów, tak samo, jak nie sposób nie porównywać debiutanckiego albumu z 1967 ze „Strange Days”, albumy te są powiązane i zdają się być częścią jednego procesu twórczego. „Morrison Hotel” to na pewno świetna płyta i może nawet lubię ją odrobinę bardziej niż „LA Woman”, muszę jednak przyznać, że zespół nie osiągnął tu jeszcze takiej śmiałości jak na ich ostatnim albumie. Z tego powodu kilka utworów nie nabiera jak dla mnie takiej pełni wyrazu, jaką mogłyby osiągnąć, myślę na przykład o „Ship of Fools”, porównując ten utwór do wersji koncertowej, która jest dużo bardziej swobodna, bardziej jazzowa i w której wyrażają się te wszystkie nowe umiejętności, nabyte przez doorsów podczas lat koncertowania, ma się wrażenie jakby na nagraniu studyjnym, jakaś siła trzymała jeszcze trochę muzyków za ręce.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS ArtRock.pl na Facebook.com
© Copyright 1997 - 2025 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.