Dokształt koncertowy - nieregularnik wakacyjny.
Odcinek drugi.
W czasie wakacji będę pisał głównie o koncertach. Bo wiadomo - występy na żywo to sól rocka.
Prawie trzydzieści lat temu po raz pierwszy usłyszałem “Riders on The Storm” i od tego czasu The Doors stało się jedną z najważniejszych części mojego muzycznego świata. A kiedy kilka lat później na ekrany weszło „The Doors” Oliviera Stone’a, to z kina wróciłem w takim stanie, że mój współlokator Robert, zwany Jaszą (pozdrawiam!) z autentyczną troską w głosie pytał się mnie co wziąłem. A ja byłem trzeźwy jak rzodkiewka, odleciałem samym filmem.
Moim pierwszym poważniejszym spotkaniem z The Doors był album „Alive, She Cried” wydany pod koniec 1983 roku. W tym czasie miałem we środę w południe tzw. okienko, czyli przerwę w lekcjach, tedy prułem do domu kurc galopkiem, żeby posłuchać „W Tonacji Trójki” Piotra Kaczkowskiego. Potem równie szybko musiałem wracać do szkoły, żeby zdążyć na następna lekcję o 12:40. W zasadzie łapałem się na pół audycji, ale i to czasami wystarczało, bo pewnego dnia trafiłem na fragmenty tej nowej koncertówki Doorsów (o ile dobrze pamiętam było to min. „Light My Fire”) i dowiedziałem się, że coś takiego jest. Jakiś czas później nagrałem to sobie w całości z Wieczoru Płytowego i już miałem i słuchałem.
Pojawienie się tego na rynku było sporym zaskoczeniem, bo Elektra cały czas twierdziła, że nie ma już zdanych nagrań grupy, co było, to już poszło w ludzi. I jak zwykle w takich przypadkach okazało się, że nie ma się co tak zastrzegać, tylko trzeba przetrząsnąć najbardziej zakurzone strychy. No i właśnie gdzieś tam odnaleziono trochę różnych nagrań The Doors – koncertowych i na żywo, ale bez publiczności (bo z prób i telewizji), podszlifowano to w studiu i wydano na płycie. Co i skąd? Nie wiem, a raczej nie bardzo pamiętam. Niestety wkładka do „In Concert” nie przynosi zbyt szczegółowych informacji, bo dość lakonicznie wymieniono tylko same lokalizacje, bez przypasowania tego poszczególnym utworom. O ile dobrze pamiętam na oryginalnym wydaniu „Alive, She Cried” jest dokładnie wyszczególnione kto, z kim i kiedy. Ale niestety mój egzemplarz już bardzo dawno temu pchnąłem na giełdzie, kiedy tylko zaopatrzyłem się w zestaw „In Concert”. No i teraz nie wiem. wiem tyle, że „Gloria” pochodzi z próby, a „The WASP” z telewizji. Jeśli ktoś zna dokładne pochodzenie poszczególnych nagrań, będę mu wdzięczny za te informacje.
Jak się już można z powyższego zorientować, mamy tu do czynienia z koncertowym składakiem. Raczej o typowej atmosferze koncertowej trudno tu mówić, do tego jeszcze część nagrań dokonano bez udziału publiczności. Jednak zebrano tu bardzo dobre i bardzo rzadkie utwory – na przykład cover „Glorii” Them, albo całkiem inną, skróconą i bardziej psychodeliczną wersję „The WASP”, nagraną o ile mnie pamięć nie myli dla duńskiej telewizji w 1968 roku, czyli trzy lata wcześniej niż ostatecznie trafiło to na album „L.A. Woman”. Moim zdaniem gwiazdą programu jest rewelacyjne wykonanie „Glorii”, dużo lepsze niż oryginalne, przede wszystkim dużo lepiej zaśpiewane. A w środku jeszcze Jim trochę poświntuszył. Świetnie wypada też „Light My Fire” z wplecionym „Graveyard Poem” – co ciekawe jest to pierwsza oficjalna, koncertowa wersja największego przeboju Doorsów, bo na „Absolutely Live” tego nie ma. Mamy też dosyć unikatowe „Little Red Rooster”, bo z gościnnym udziałem Johna Sebastiana (Lovin’ Spoonful) na harmonijce ustnej. Myślę, że o każdym utworze z „Alive…” mógłbym coś dobrego powiedzieć i to nawet bez względu na moje osobiste preferencje. Mimo, że jest to bardziej zbiór nagrań koncertowych, niż typowy album koncertowy, trzeba go uznać za rzecz bardzo udaną i to z kilku powodów – bo w ogóle był, bo był sensownym uzupełnieniem do „Absolutely Live”, bo wreszcie oficjalnie ukazało się „Light My Fire” na żywo, bo – co najważniejsze – to jednak jest kawał znakomitej muzyki. Aż żal, że trwa to tylko niecałe czterdzieści minut.
W roku 1983 pamięć o Doorsach była jeszcze stosunkowo świeża, od śmierci Jima minęło raptem dwanaście lat ( przerwy między płytami Gabriela i Kate Bush potrafiły być dłuższe), to publika dość gromadnie ruszyła do sklepów, nakręcając sprzedaż do złotego poziomu.
Pewnie dlatego w 1987 roku pojawił się kolejny archiwalny koncert The Doors – „Live at The Hollywood Bowl”. I wszystko byłoby fajnie, oprócz tego, że w zasadzie dano poważnie ciała – edytorsko jest to po prostu dno i metr mułu. Bo to było tak – wtedy też wyszła kaseta video z tym koncertem i ten mini longplay (bo trwał raptem 22 minuty) miał być czymś w rodzaju ścieżki dźwiękowej, jakby miał promować tą kasetę. Był to poroniony pomysł, bo koncert w wersji z obrazkami trwał ponad godzinę, a na płycie była jakaś taka wykastrowana wersja z poskracanymi utworami, kolejność też pozmieniano. A była szansa, żeby wydać naprawdę bardzo mocną rzecz, bo koncert jest to rewelacyjny.
Obecnie kompakt „Alive, She Cried” jest out of print, został wycofany ze sprzedaży w 1991 roku, czyli w momencie, kiedy pojawił się zestaw „In Concert”. Natomiast winyl chyba jest jeszcze w produkcji ( w charakterze gadżetu dla maniaków). Jednak nie ma zbytniego problemu z dostępnością i CDeków – widziałem dość sporo, oczywiście używanych, na Amazonie, nawet za niewielkie pieniądze