Elysium duetu Kanaan/Meller to wspólne dzieło dwóch wyjątkowych artystów. I choć nazwa nakazuje coś innego, pozwólcie że zacznę od tej drugiej, z pewnością doskonale już znanej naszym czytelnikom, postaci – Macieja Mellera, aktualnie muzyka Riverside ale też powracającego kultowego Quidam. Przyznam, że jestem wciąż pod ogromnym wrażeniem jak ten muzyk, po zawieszeniu działalności Quidam i funkcjonowaniu gdzieś z dala od sceny i afisza, od jakiegoś czasu co rusz eksploruje kolejne artystyczne ścieżki. Bo przecież, to nie tylko dwa wspomniane zespoły, ale też trio Meller-Gołyźniak-Duda, solowe projekty, gościnne udziały (choćby Thymele, Tim Orders, czy Sic Mundus) i teraz właśnie ten duet.
Robert Kanaan jest może naszym czytelnikom mniej znany, ale też ma silne artystyczne karty w rękawie. To urodzony we Wrocławiu kompozytor, producent i twórca muzyki elektronicznej, etnicznej, współczesnej, poważnej i ilustracyjnej. Do tego autor muzyki do filmów, teatralnych spektakli, misteriów i widowisk multimedialnych. Ma też na swoim koncie sporo prestiżowych nagród i wyróżnień.
Czy ze spotkania takich dwóch muzycznych osobowości, z różnych wszak nieco światów, mogła wyjść zła płyta? Nie. I faktycznie, Elysium intryguje od pierwszych dźwięków. Natychmiast oczywiście rodzi się pytanie, który z tych dwóch światów tu dominuje? Z pozoru ten Kanaana, wszak to w dużej mierze muzyka bardzo ilustracyjna, filmowa, subtelna i przestrzenna. Przez moment odnosi się wrażenie, że to Meller wszedł na rozległe pole Kanaanowych brzmień. Ale to tylko pozory. Bo gitara muzyka Riverside (elektryczna, akustyczna, banjo) niesamowicie uzupełnia dominujące klawiszowe formy, nadaje kompozycjom wyrazistości i ogromnej zapamiętywalności, mimo że mamy do czynienia „tylko” z instrumentalną materią. Tym bardziej, że Meller prezentuje się tu wszechstronnie, stosując różne techniki i efekty.
Otwierające całość Olympics, od którego cała współpraca obu panów się zaczęła, może nieco zaskakiwać. Bo to utwór bardzo „potężny” i „masywny”, z powolnie nabijanym, wyrazistym rytmem. Później wszak w wielu utworach dominuje taka jesienna ilustracyjność, podkreślona dźwiękami pianina, brzmiącymi jak padający deszcz zostający na szybach okien w zwykły szary dzień (Road To Elysium, Hope, czy Towards Silence). Ale mamy też smyczkowe figury w It’s Alright Now, czy w Long Voyage, nadające tej muzyce nieco symfoniczności. I jest wreszcie cudne Shades, w zasadzie klasycznie „progresywne”, z brzmieniami fletu delikatnie pachnącymi Quidamem i z arcyklasycznym, takim pejzażowym, gitarowym solo Mellera, które ukocha sobie każdy fan artrockowych brzmień.
Panowie nie szukają tu nowych muzycznych rozwiązań, grają bardziej na emocjach odbiorcy. I choć Robert Kanaan powiedział, że inspiracją do powstania tej płyty były „zmagania z samym sobą, z własną słabością, zwątpieniem, psychiką, lękami, a także ze światem zewnętrznym” (co można odczytywać, że jest to także płyta o tym), to tak naprawdę każdy odbiorca tej muzyki, zostając z nią sam na sam (bo tak chyba najlepiej), może z niej uczynić ilustrację do swoich emocji, wrażeń i przeżyć.