Grupa Oudeziel 10 dni temu zadebiutowała swoim pełnowymiarowym albumem, choć historia formacji wcale nie jest krótka, ma też ona już na swoim koncie jedno wydawnictwo recenzowane na naszych łamach. Po raz pierwszy z muzyką zespołu zetknąłem się na początku czerwca 2023 roku, kiedy to artyści zagrali przed Collage w łódzkiej Wytwórni, jeszcze pod szyldem Szepty, co było swoistym nawiązaniem do tytułu ostatniej płyty grupy Obrasqi (którą tworzyli Artur Wolski i Jarosław Bielawski) Szepty ciszy. To wówczas usłyszałem po raz pierwszy utwór Life (tu już Ordinary Life), który zrobił na mnie piorunujące wrażenie. A potem, już w kolejnym roku, była 4-utworowa EP-ka, na której znalazły się kompozycje obecne na tym albumie, choć bez mojego ukochanego Life.
Obraz muzyki, jaki wyniosłem z tego mojego dotychczasowego obcowania z ich brzmieniem, był w mocnym uproszczeniu taki: instrumentalna, niespieszna, bardzo przestrzenna, chwilami transowa i motoryczna, pełna ślicznych, klawiszowych teł, ale też elektronicznych, wyrazistych smaczków i wreszcie pięknych figur solowej gitary Artura Wolskiego. A wszystko to w lekkim sosie ambientowo-postrockowo-artrockowym…
Co z tego wszystkiego zostało na The Finest Hour? Bardzo dużo, a może nawet „zdecydowana większość”! A jednak to album przynoszący mnóstwo zmian, zaskoczeń i różnorodności, których – przyznam otwarcie – nie spodziewałem się!
Zacznijmy od tego, że Oudeziel nie jest tu już formacją stricte instrumentalną, bo w aż czterech kompozycjach (czyli na połowie płyty!) są partie wokalne. Odpowiadają za nie goście – Brazylijczyk Renato Costa i Amerykanin, Justin Turk. Nie ukrywam, że jestem pod ogromnym wrażeniem szczególnie pierwszego z nich. Bardzo głęboka barwa (gdzieś chwilami czerpiąca z Bono), duża siła głosu i spore możliwości interpretacyjne czynią z Sisyphusa (utworu promującego płytę) prawdziwą perełkę. Z kolei Justin Turk to już zupełnie inne rewiry wokalne, bardziej mi odległe, choć doceniam jego oryginalny wkład włożony w piosenki Castaway i Etheogen.
Nie mam zamiaru szczegółowo porównywać znanych i granych już przez zespół kompozycji z ich aktualnymi wersjami (Ordinary Life, czy Fluisert) Bo otrzymały tu one zupełnie nowe życie i aranżacyjnie zostały wręcz wywrócone do góry nogami. Troszkę na początku nie mogłem zaakceptować diametralnej odmiany Life w Ordinary Life. Pierwowzór uważałem za perfekcyjny i skończony. Ale z czasem okazało się, że ta nowa wersja, jakby bardziej potężna, obudowana, ma naprawdę ogromną siłę rażenia. No i przepięknie jest w niej słyszeć samego Derek Sheriniana w niesamowitych, zawiesistych Hammondowych formach. Dodajmy, że jego partie pojawiają się również w Jeremy’s Promise, w którym zresztą słyszymy przejmujące gitarowe solo położone na nich. Z kolei Fluisert, mający wszak w sobie brudne i szorstkie gitarowe riffy, totalnie zaskakuje w pewnym momencie wstawką wyrazistego bitu… techno! Nie jest to jedyny taki zabieg na tym albumie, bo muzycy stosują też to „taneczne” rozwiązanie już w tytułowym i otwierającym całość The Finest Hour.
Żeby tych zaskoczeń było mało, to płytę zamyka piosenka Moment ze śpiewającym w niej wspomnianym Costą. Piosenka, o którą nigdy bym Oudeziel „nie oskarżył”. Bo to w zasadzie taka kołysankowo-walczykowata ballada z pięknym i wzniosłym refrenem. I o ile „techno wtręty” w The Finest Hour i Fluisert wypływają w kompozycji bardzo naturalnie i są ciekawym brzmieniowym urozmaiceniem, to już umiejscowienie tej zdecydowanie odmiennej od całości kompozycji na płycie, może rodzić u niektórych pytania o spójność albumu. Ja jednak widzę w tym zamierzony zabieg. Rzecz pojawia się wszak na samym końcu i wydaje się być bardzo udanym, choć zaskakującym, ukojeniem po intensywnych, pełnych emocji, narastających z każdą chwilą, utworach.
Dla mnie to piękny, niebanalny debiut. Z pewnością jeden z kandydatów na mój „polski album roku”.