Wolę świat kręcący się z szybkością płyty kompaktowej, a nie winylowej. Ale jak ktoś lubi, to czego nie, każdemu jego porno. Ja już od dawna pracuję na kompaktach i nie mam zamiaru wracać do winyli, szczególnie, że mój gramofon już dawno jest w krainie wielkich łowów. Ostatni czarny krążek jaki sobie sprawiłem to był debiut Rare Bird, a było to w listopadzie 1989 roku, czyli stosunkowo dawno. Od tego czasu nic, prawie nic, bo potem kupiłem mojej dziewczynie debiut Collage (sobie CD), a niedawno dostałem do kolegi "A Song for You" The Carpenters. Teraz trafił do mnie via Biedronka debiut Kiss – całkiem nowe wydanie, uczciwie 180 gram bakelitu, z kuponem do pobrania empeczy. Wybrałem się z tym do kolegi, który gramofon ma i to dobry, bo on z tych nawróconych na "asfalt". Kolega jazzman, to się trochę męczył, ale jakoś to przetrzymał – od razu podsumował – The Rolling Stones. Najpierw krążek wylądował na talerzu, ramię opadło, rozległ się cichy stuk, płyta ani nie skrzypnęła, ani nie zatrzeszczała, zaszumiała, tak jak trzeba i potem rozległa się muzyka. Dokładnie to samo, co czterdzieści cztery lata temu. Stare przysłowie pszczół mówi, że z gówna bicza nie ukręci – jak podle brzmiało to w latach siedemdziesiątych, tak podle brzmi to teraz. Na ale czego wymagać – debiutanci nagrywają płytę dla nie tak specjalnie dużej wytwórni – no to polecieli budżetowo, żeby nie iść w zbytnie koszty, bo nie wiadomo jak się to sprzeda. Żaden nośnik temu nie pomoże, nawet gdyby to teraz wydać na złotej płycie u papieża. Jest jak jest i już. Natomiast oprócz tego Kiss zawsze było fajnym rockowym bandem i bez żadnych problemów udowodnili to i na debiucie. "Strutter", "Black Diamond", czy "100 000 Years" były bardzo dobrymi wizytówkami możliwości zespołu i właściwie jego pierwszymi klasykami. Reszta specjalnie nie ustępowała, ze szczególnym wskazaniem na „Deuce” i „Firehouse” – jak zwykle u Kiss – zestaw fajnych rockowych numerów. Bardzo udany debiut. Co prawda następne płyty prezentowały się lepiej, momentami dużo lepiej, ale tez spokojnie znalazłby się kilka, które są od debiutu słabsze – chociażby słynna Dynastia, która momentami boli, czy bezpłciowe „Unmasked”, albo „Lick It Up”. Początek został zrobiony i to był dobry początek. Jednak grupa dalej pozostawała traktowana jako atrakcja li tylko koncertowa – ot czterech facetów z pomalowanymi gębami, wygłupia się na scenie. Nie zauważono, że oprócz tych przebieranek jest tu też sporo fajnego rocka. Jak wiadomo taki stan trwał jeszcze dwie płyty i dopiero „Alive” przyniosło Kiss zasłużony sukces. Jednak podwaliny pod ten sukces zrobiły te pierwsze trzy niezbyt docenione albumy, no bo przecież repertuar „Alive” pochodzi właśnie z nich.
Wracając do pewnego fenomenu winylowego renesansu – zwolennicy asfaltu twierdzą, że analogi brzmią lepiej niż kompakty. Nieprawda, najwyżej inaczej. Poza tym zwykle tacy pasjonaci mają z lekka lepszy sprzęt niż ogólna kompaktowa ludożerka. Dobry wzmacniacz, dobre głośniki i wszystko może brzmieć lepiej. W przypadku debiutu Kiss brzmi on gorzej niż kompakt – z prostej przyczyny – obecnie na CD mamy do dyspozycji remastera – dźwięk lekko „odkurzony”, nieco poprawiona dynamika i daje radę. Co prawda to tanie studio dalej słychać, ale cudów nie ma. Ale mimo wszystko spokojnie rozumiem fanów bakelitu – winyle maja swój urok, niektóre wydania to były dzieła sztuki, jeżeli chodzi o szatę graficzną, absolutnie nie do skopiowania na kompaktach. Ta cała celebracja związana z wyjmowaniem z koperty, z czyszczeniem odpowiednią szczoteczką, wkładaniem na talerz, ze słuchaniem, no bo to tak sobie nie puszczasz, tylko po to, żeby słuchać, a nie obierać w tym czasie ziemniaki. Jednak kompakt jest dużo bardziej prozaiczny – wrzucasz płytę do kieszenie odtwarzacza i sobie leci, a ty na przykład robisz sałatkę jarzynową (ale i tak muzyka musi być odpowiednia). Zanim przezbroiłem się na CD zgromadziłem dosyć konkretną kolekcję analogów i to w większości były to uczciwe zachodnie wydania – doskonale pamiętam ten moment, kiedy zabrzmiały syntezatory Jobsona w czwartej minucie „Rendezvous 6:02” z „Night After Night” – prosto z winyla, mojego pierwszego zachodniego winyla – to było jak objawienie. Nigdy tego nie zapomnę, dopóki jeszcze coś będę pamiętał. Jednak, jak już wspomniałem na początku wolę świat, który kręci się w tempie kompaktu. Poza tym nie muszę cztery razy podchodzić do graj maszyny, żeby przesłuchać całe „Live” Colosseum, czy „Strangers in The Night” UFO. Co prawda kilka razy korciło mnie, żeby kupić sobie jakiś gramofon i z powrotem „pobawić się” czarnymi krążkami, ale na szczęście mi przeszło. Z tych, co im nie przeszło nie mam zamiaru się nabijać – szajba jak szajba, na pewno pozytywna. Zresztą skrzętnie przez wszystkich zainteresowanych wykorzystana – w każdym większym hangarze płytowym stoisko z winylami jest i to z tendencją rozwojową. Zresztą co tu mówić o sklepach z płytami, jeżeli i w Biedronce znajdziemy całkiem przyzwoity wybór świeżutkich analogów. Można się śmiać – hehe, do owada po bułki, piwo, marchewkę, a przy okazji po płytę. A czego nie? Płyta z Biedronki brzmi gorzej niż ta kupiona w „fachowym” sklepie? Moim zdaniem świetny pomysł, bo owady są wszędzie, a „poważne” sklepy z winylami tylko w większych miastach, a wbrew pozorom dobrej muzyki słucha się nie tylko w miastach powyżej stu tysięcy.
I tak na koniec taka refleksja – jak to jest z tymi nowymi wydaniami starych płyt – bo jeśli ktoś ma stare, oryginalne tłoczenie z epoki, to wiadomo – winyl z winyla, a czy te nowe to nie bywają też czasami winyl z CD? Kiss jest na pewno(?) winyl z winyla, bo brzmi marnie, a wiem jak brzmi z CD (lepiej). Ciekawe jak jest z innymi.