Taka płyta to jak wizyta starego znajomego. Dokładnie wiadomo, czego można się po nim spodziewać. Tyle, że od starego znajomego nie wymagamy żeby grał i śpiewał, ani się nie zastanawiamy się, czy jego nowy repertuar jest lepszy od starszego.
Różnice między tym, co Kiss grało na początku kariery, a gra teraz, są raczej symboliczne i wynikają głównie z postępu techniki nagraniowej, a nie zmian stylu. Można powiedzieć, że tak jak grali dawniej, tak i teraz grają. Może jeszcze bardziej, bo przecież swego czasu to nawet z disco flirtowali („Dynasty”… ech…), lata osiemdziesiąte też miały na nich pewien wpływ, za to „Monster” jest trochę jest jak ten najwcześniejsze płyty – „Dressed to Kill”, czy „Hotter Than Hell” – prosty, głośny, melodyjny rock. Tyle, że teraz zagrany dużo ciężej, niż te czterdzieści lat temu, ale tu patrz zdanie o rozwoju muzycznej technologii.
Miałem pewne obawy, co do Potwora, bo „Sonic Boom” nie podobała mi się zupełnie i nawet jej nie mam. Jednak ludzie, którzy byli już zaznajomieni z tematem, uspokoili mnie – jest dobrze. Pewnie i tak bym tego przynajmniej posłuchał, tyle, że mogłem już to zrobić ze spokojniejszym sercem.
Po chwilowej zniżce formy Kiss nagrało następna dobrą płytę, pełną fajnych rockowych numerów, wykonanych z uczciwym rockowym wykopem, bez żadnego obcyndalania się. Klasyka – riff, rusza sekcja i poszli. Z całej tej czeredki sympatycznych rockerów wyróżniają się przede wszystkim „Hell Or Hallelujah”, „Shout Mercy”, „Long Way Down”, „The Devil Is Me”, „Outta This World” – i to jest to co wpada w ucho po pierwszym, góra po drugim odsłuchu – sporo tego, a wypadku takiej muzyki jest to dosyć wymierne kryterium oceny.
Kilka miesięcy temu recenzowałem debiutancką płytę norweskich rockmanów z Suicide Bombers, określając ich muzykę, jako imprezowy rock’n’roll a’la Kiss. Oj nie pogryzłyby się te kapele na jednej scenie. Pewnie Bombowcy są tak 40 lat młodsi od weteranów z Kiss, ale jednym i drugim w duszy gra to samo – znaczy rock. Norwegowie są może szybsi, lepiej wybiegani, mocniejsi, ale Amerykanie są lepsi technicznie, lepsi w grze kombinacyjnej, a braki kondycyjne nadrabiają doświadczeniem. Jednak oba zespoły podchodzą do sprawy z podobnym entuzjazmem. Fajne jest w tym to, że w jakiś naturalny sposób następuje tutaj wymiana pokoleń – starsi co prawda nie mają zamiaru odchodzić, ale się starzeją, na szczęście pojawiają się nowi grajkowie, którzy tą linię programową kontynuują. I jest to jakaś nadzieja na przyszłość.
W przypadku takiej muzyki nie ma udawania, bo tu nie da rady udawać. Dla mnie to jest szczere i uczciwe. Żeby dobrze wyszło, to trzeba to lubić, to czuć – inaczej nie ma szans na powodzenie. W „Monster” nie ma nic z wyrachowania. Wyrachowana jest najwyżej produkcja. Dbałość o szczegóły, dbałość o brzmienie, a to w tym celu, żeby było to jeszcze efektowniejsze, żeby lepiej słuchaczowi dokopać. Czyli cos co można (z pewną przesadą) nazwać szlifowaniem brylantu.
Jeżeli bym chciał znaleźć w dyskografii Kiss coś lepszego, to musiałbym dosyć mocno w przeszłości pokopać. Poprzednia była słaba, „Psycho Circus” bardzo dobry, ale nie tak rasowy, „Revange” był dobry, ale wcale nie lepszy, „Carnival of Souls” wyszło tylko dlatego, żeby bootlegerzy przestali na tym zarabiać. Wcześniej – to już w lata osiemdziesiąte wchodzimy – ani „Animalize”, ani „Crazy Nights” nie były lepsze, tym bardziej „Lick It Up” i „Unmasked”. Może „Hot in The Shade”, „Creatures of The Night”, albo „Asylum”? Może, bo zacne to były krążki. Ale czy znacząco lepsze? Raczej porównywalne. Żeby znaleźć coś wyraźnie lepszego to trzeba by się cofnąć do lat siedemdziesiątych. Krótka ta kwerenda wskazuje, że pewnie jest to jedna z bardziej udanych płyt Kiss. No i dobrze. Przyjemnie jest sięgać po płytę weteranów i przekonać się, że starcza demencja jeszcze ich nie dopadła i dalej wiedzą na czym polega robienie rock’n’rolla.