Dwa w jednym czyli:
Artrockowy oddział Polskiego Związku Kynologicznego zaprasza na kolejny odcinek cyklu o pudlach, czyli
Poważna muzyka w niepoważnym opakowaniu
Ponownie odcinek łączony z Koncertowym Dokształtem – semestr trzeci, wykład dwunasty.
- Dzisiaj, Tośka, będzie odcinek historyczny. Zajmiemy się…
- Kiss „Alive” – wpadł mi w słowo mój rozkoszny piesek.
- A skąd wiesz? – byłem co najmniej zaskoczony, bo właśnie o „Alive” chodziło.
- Mogłabym powiedzieć, że z wrodzoną przenikliwością i bystrością, tak charakterystyczną dla goldenów, wywnioskowałam z tego, co kiedyś mówiłeś o prapoczątkach pudla. Ale nie chcę cię robić w bambo i powiem, że widziałam, jak zdejmowałeś ten krążek z półki dziś rano. Poza tym słyszałam, jak gadaliście z kolegą Strzyżem jakie by tu sklecić pytania do wykładu. Kiss to byli faktycznie nieźli zawodnicy. Już żeby sobie wymyślić taki image, trzeba było mieć sporą wyobraźnią. Do tego nie jest to żadne gałganiarstwo, tylko bardzo przemyślana kreacja sceniczna. Ktoś musiał na tym naprawdę popracować – zaprojektować stroje, malowidła na gębach. Mimo całej swojej jarmarczności, jest to bardzo stylowe – japońszczyzna się kłania, wpływy teatru kabuki są niewątpliwe.
- Taka kreacja sceniczna pomogła im w dosyć szybkim zdobyciu sporej popularności, ale tylko jako atrakcja koncertowa, bo początkowo płyty sprzedawały się dosyć słabo. Na przykład wyjątkowo dobra „Hotter Than Hell” ledwo się w pierwszej setce zmieściła. Ktoś wpadł na pomysł, żeby na przełamanie nagrać płytę koncertową, bo jeśli publika lubi ich oglądać na żywo, to może będzie chciała kupić taki album. Okazało się, że chciała i „Alive” wreszcie skutecznie zaatakowało listy przebojów. I wreszcie Kiss zdobyło sobie taką popularność na jaką zasługiwało.
Muzycznie… hm, no cóż, znam lepsze żywce i to nie tylko z lat siedemdziesiątych. Kiedy pierwszy raz tego posłuchałem, byłem trochę rozczarowany – To miał być ten wielki album, który wyrąbał Kissom drogę do sławy? Eeee…? Na pewno? Spodziewałem się czegoś więcej. A spodziewałem się czegoś więcej, bo wcześniej, głównie dzięki niecenionemu Koledze Magistrowi Tarkusowi miałem możliwość pooglądać sporo mniej lub bardziej oficjalnych materiałów koncertowych – telewizyjne rejestracje koncertów z Japonii, USA, trochę późniejsze „Adrenalize Tour” – fajne rzeczy, efektowne wizualnie i muzycznie. Może właśnie w przypadku „Alive” zabrakło tych atrakcji wizualnych, bo jednak płytka audio, to tylko sama muzyka? Tośka mówi, żebym sobie zrobił takie pacynki muzykami Kiss z tamtego okresu, ponasadzał na palce i machał przed oczami w takt muzyki, w ramach brakującej części video, to może spojrzę na ten krążek przychylniejszym okiem.
Mimo wszystko muszę jednak oddać „Alive” co mu się należy. To bardzo solidny, miejscami naprawdę bardzo dobry żywiec. Szybko wchodzi na wysokie obroty, w czym bardzo pomaga mu kilka niezłych killerów, jak „Deuce”, „Got to Choose”, „Strutter”, czy „Hotter Than Hell” i „C’mon And Love Me”, które w wersjach koncertowych wypadły bardzo przyjemnie. Właściwie wszystko do „She” to uczciwe, solidne, rockowe łojenie, bez żadnych kombinacji. Wydłużone „She” i jeszcze dłuższe „100 000 Years” niezbyt dobrze wpływają na tempo albumu, gdzieś się to wszystko zaczyna rozłazić. Na szczęście później jest już dużo lepiej, Simmons zachęca do spożywania napojów wyskokowych, a całość wieńczą dwa numery wręcz stworzone do grania na żywo – „Rock And Roll All Nite” i „Let Me Go Rock’n’Roll”. Ten pierwszy, właśnie w tej wersji koncertowej wydany na singlu był pierwszym wielkim przebojem Kiss – pierwsza dwudziestka Billboardu. Jeżeli chodzi o sprawy techniczne, to „Alive” jak zwykle w przypadku ówczesnych albumów koncertowych, jest składakiem – nagrania, które się tu znalazły pochodzą z czterech koncertów (maj – czerwiec 1975). Pewne kontrowersje dotyczą tego, co tu jest naprawdę nagrane na koncercie, a co dograno w studiu. Eddie Kramer, producent płyty początkowo twierdził, że właściwie skorygowano tylko wpadki. Potem zmienił zdanie i mówił, że tylko perkusja jest autentyczna, a resztę dograno w studiu, a odgłosy z publiczności odpowiednio przemontowano, żeby lepiej pasowały. Członkowie zespołu twierdzą, że poprawki były, a owszem, ale bez przesady, bo przede wszystkim na szerszą post-produkcję firma nie miała kasy. Casablanka w tamtym czasie miała koszmarne kłopoty finansowe, bo wpakowali masę forsy w podwójny longplay Johnny Carsona. Natłukli tego około miliona sztuk, a nikt tego nie chciał kupować i zalegało w magazynach. Dlatego, tak jak i zespół, desperacko potrzebowali sukcesu. Na szczęście nadszedł.
Zwykle na hasło Kiss reagujemy – „A to ci, z wymalowanymi mordami”. Jednak na samym makijażu nie da rady utrzymać przez czterdzieści lat na topie. „Alive” udowadnia, że Kiss był przede wszystkim bardzo dobrym, rockowym bandem, a te wszystkie malunki na gębach, stroje i tym podobne, to były tylko dodatki, które urozmaicały ich show, a których na płytach nie było widać – tu musiała się bronić muzyka. I się broniła. I nadal broni.
A teraz pytanie – jedno i to autorstwa kolegi Strzyża:
- Jeden ze znanych amerykańskich singer-songwriterów śpiewał, że nie powinno się wypowiadać o koncercie Kiss, jeśli nie widziało się go na własne oczy. Który? (5 pkt.)