Ostatnie lata działalności Kiss naznaczyło coś, co nazywam „syndromem Tiny Turner”, czyli „ od kilku(nastu) lat żegnam się ze sceną i fanami, ale jakoś ostatecznie pożegnać się nie mogę”. Pamiętam, że wydana dokładnie przed 11 laty świetna płyta „Psycho Circus” Kissów miała być tą „pożegnalną” w ich dorobku. Wsłuchiwałem się w nią z zachwytem. Byłaby świetną kodą w ich niecodziennym dorobku. Czuło się powiew świeżości i trudno było się nie zachwycić soczystymi, rockowymi melodiami z tego krążka. Potem nastąpiła ciągnąca się latami seria „pożegnalnych” tras koncertowych. W końcu z trwogą dotarła do mnie informacja o realizacji kolejnego studyjnego albumu...
Niestety „Sonic Boom” razi bezkompromisowością i bezradnością twórczą muzyków. Kolejne utwory brzmią niemal tak samo i po kilkunastu minutach najzwyczajniej w świecie słuchacza zaczynają boleć uszy.
Otwierający „Modern Day Delilah” jest zdecydowanie najlepszym utworem z całego zestawu. Potem niestety jest tylko gorzej. „Russian Roulette” nie wyróżnia się praktycznie niczym; ani chwytliwego refrenu, ani fajnego riffu, ani zapadającej w ucho melodii. „Never Enough” sprawia wrażenie jakby Paul Stanley nasłuchał się „Back In Black” AC/DC i zapragnął stworzyć coś identycznego. Wszystko w tym utworze, począwszy od nieciekawego gitarowego riffu poprzez linię melodyczną, kojarzy się z „ejsidici’owym” banałem. Dalej jest jeszcze gorzej; zapowiadające się we wstępach nieźle „Stand” czy „Danger Us” w kolejnych minutach odsłuchu najzwyczajniej w świecie rozczarowywują. Jeśli ktoś narzekał na przesadną cukierkowatość kiss’owych ballad pokroju „Beth” czy „I Finally Found My Way” z upływem kolejnych minut trwania „Sonic Boom” będzie tęsknił nawet za takim urozmaiceniem w zestawie.
Wprawdzie końcówka płyty troszkę wynagradza niedostatki pierwszej części krążka, jednak ani „I’m An Animal”, gdzie sposób śpiewania Gene’a Simmonsa kojarzy mi się nieodpracie ze Steve’m Lukatherem z najlepszej płyty Toto „Kigdom Of Desire”, ani „When Lightning Strikes” z fajnym refrenem, nie są w stanie wyrównać proporcji do przynajmniej „przyzwoitych”.
Ktoś kiedyś powiedział, że trzeba wiedzieć kiedy zejść ze sceny. Może niekoniecznie w glorii chwały, ale kończąc na przynajmniej przyzwoitym poziomie. Niestety, w przypadku panów Stanley’a i Simmonsa wygląda to na zjadanie własnego ogona i pastiszowanie samych siebie.