KISS – zespół mający tyle samo wyznawców, co przeciwników. Jedna z najbardziej kontrowersyjnych kapel w historii muzyki popularnej, dla wielu synonim kiczu i obciachu. DLA MNIE NIE. To ikona lat siedemdziesiątych, taka sama jak Led Zeppelin, Stevie Wonder czy David Bowie. Wydana w ’75 roku koncertówka uczyniła z nich megagwiazdy. Rok później nagrali „Destroyer” i mogli spać spokojnie… Poza tym mieli swoistego asa w rękawie, bowiem nad produkcją czuwał sam Bob Ezrin (kto nie zna, niech się nie przyznaje!), odpowiedzialny m.in. za wszelkie eksperymentalne wstawki (których na albumie nie brakuje).
86-sekundowy epilog miesza puszczane od tyłu kawałki całej płyty oraz jej poprzedniczki („Alive!”). Potem zaczyna się jazda! „Detroit Rock City” z miejsca stał się przebojem, gitary tną jak szalone, perkusja pędzi nieubłaganie, a nad wszystkim góruje wokal Paula Stanleya – oj tak dobrze w hard rocku nie było od czasów „Machine Head” Purpli. Sześć z plusem za GENIALNE partie gitar grane w harmoniach. „King of the Night Time World” grzmi jak cała armia, a jadowity „God of Thunder” stał się popisowym numerem Gene’a Simmonsa na koncertach. Za namową Ezrina w „Great Expectations” wykorzystano „Sonatę Patetyczną” Beethovena (!). Chciałbym widzieć miny fanów zespołu, kiedy podczas pierwszego odsłuchu dochodzili do tego kawałka. „Flaming Youth” i „Sweet Pain” to prawdziwe killery, dają kopa, a Ace Frehley wyciska z gitary siódme poty. „Shoud It Out Loud” to mój zdecydowany faworyt, cały zespół nawołujący za Stanleyem – moc! Dopiero przedostatni utwór przynosi chwilę wytchnienia. „Beth” to jedna z najpiękniejszych ballad rocka, skomponowana i śpiewana przez perkusistę (!) Petera Crissa, łzy same się cisną do oczu. I na koniec drapieżne „Do You Love Me?”, krążek zastyga… JESZCZE RAZ!
„Destroyer” to jedno z najcięższych hard-rockowych dział wytoczonych przeciw światu. Nie można obok niego przejść obojętnie, z pewnością nie jest to typowa płyta Kissów, ale właśnie nią udowodnili, że są czymś więcej niż zwykłym zespołem rockowym. Dzisiaj to już album z serii tych klasycznych, które „wypada lub należy znać”. Dzięki niemu rock wrócił na szczyt. Potem zrobili to już chyba tylko bracia Van Halen…