Amerykański mistrz kina grozy, książę ciemności hollywoodzkiego przemysłu filmowego, ojciec wielu reżyserskich sukcesów i porażek John Carpenter postanowił po raz pierwszy w długoletniej karierze zawodowej auteura spróbować swoich sił jednocześnie jako muzyk, wykonawca i inżynier dźwięku w pracy nad własnym solowym dziełem. Efektem samorealizacji pragnień artysty z fabryki snów jest wydany w pierwszym tygodniu lutego bieżącego roku album o czytelnym tytule Lost Themes. To, że nie nawiązuje on do żadnego konkretnego obrazu twórcy Halloween jest już ewenementem samym w sobie. W istocie rzeczy wszystkie dziewięć Zapodzianych motywów muzycznych odwołuje się do wyobraźni słuchaczy i widzów zorientowanych w seansach grozy wyreżyserowanych przez Johna Carpentera - kapłana ciemnej strony amerykańskiej kinematografii - w ciągu minionych pięciu dekad.
Pierwszym pełnowartościowym, pełnometrażowym obrazem, jaki wyszedł spod jego reżyserskiego klapsa - nie licząc odbiegającej od wypracowywanego przezeń przez następne lata wizerunku „księcia ciemności” Ciemnej gwiazdy (1974) - był niskobudżetowy thriller Atak na posterunek 13 (1976), którego akcja, zamknięta w czterdziestej minucie filmu w oblężonym przez uliczny gang gmachu policji z Los Angeles, umajona została odkrywczą jak na tamte czasy ścieżką dźwiękową autorstwa samego mistrza. W całości oparta na prostych syntezatorowych brzmieniach bez jednego gitarowego riffu, nie przypomina w niczym muzyki, jaka ilustrowała obrazy z mniej udanego w karierze filmowca okresu, który nastąpił tuż po nakręceniu wywrotowego, anty-konsumpcjonistycznego, a także utrzymanego nieco w Orwellowskim duchu Oni żyją (1988). They Live był ostatnim z jego filmów, do którego muzyka cieszyła się wśród amatorów ścieżek dźwiękowych szczególną estymą, o czym świadczy okrojona do lat 70. i 80. lista wznawianych obecnie tytułów z dyskografii Carpentera. Więc to nie przepojony grozą i nieuchwytnym wyrazem niesamowitości motyw przewodni z opowieści o Michaelu Myersie (kinowym prototypie postaci niezniszczalnej), rozgrywającej się w noc Halloween, tylko hałaśliwa, quasi-heavy-metalowa gra towarzyszy kadrom zainspirowanego prozą H.P. Lovecrafta filmu W paszczy szaleństwa (1995), jedynemu tak naprawdę udanemu, choć niedochodowemu dziełu, któremu dorównywali jeszcze pod względem nie byle jakiej fabuły trzy lata starsi Łowcy wampirów (1998), utrzymani, podobnie jak upiększony muzyką Tangerine Dream Near Dark (1987), w konwencji westernowego kina grozy (western horror movie). Muzycznie jednak była to już inna bajka, albo raczej blues-rockowy Dziki Zachód. I właśnie oba te oblicza - elektroniczne i gitarowe - Carpentera-kompozytora lśnią pełnym blaskiem na dopiero co wydanej nakładem Sacred Bones Records „debiutanckiej” płycie solowej Lost Themes.
Powszechnie wiadomo, że nikt nie nagrywa płyt zupełnie sam, bez udziału osób trzecich, nieważne czy jest to najbliższa rodzina czy muzycy sesyjni. I tak też było w przypadku Lost Themes. Dwaj wymienieni na okładce płyty z imienia i nazwiska muzycy, którzy wsparli 67-letniego artystę z Hollywood, to najbliższa jego rodzina: pierworodny syn Johna Carpentera, Cody, oraz jego chrześniak Daniel Davies. Pierwszy z nich jest obecnie jedynym filarem muzycznego „teamu” o nazwie Ludrium, grającego rock progresywny z elementami fusion, podczas gdy drugi figuruje na liście płac amerykańskiej formacji By Maker, kojarzonej ze ścieżką dźwiękową do horroru I, Frankenstein (2014). Na przekór liczebnej przewadze młodego pokolenia instrumentalistów, niezłomny mistrz gatunku, mimo podeszłego wieku, nie dał się strącić młokosom ze szczytu hierarchicznej struktury, którą tworzył przez długie lata ciężką pracą w plenerze i atelier z kamerą w ręku oraz keyboardem w studiu nagraniowym.
Nowy album dobitnie potwierdza fakt, o którym piszą na łamach PopMatters, że jednym z najistotniejszych elementów składowych kina Carpentera jest jego autorska muzyka. Bo kto nie dostał gęsiej skórki na dźwięk fortepianu preparowanego, równie kasandrycznego, co kłęby białej, nienaturalnie jarzącej się mgły, która pogrążyła w nieszczęściu całe miasteczko Antonio Bay w filmie The Fog (1979)? Komu podczas seansu Księcia ciemności nie wyrwał się okrzyk grozy podczas bestialskiej sceny z Alicem Cooperem w roli oprawcy przy niespokojnym akompaniamencie mrocznych jak najdłuższa noc w roku dźwięków? Kto spętany lękiem nie spocił się jak mysz na widok opętanego obsesyjną rządzą zemsty Mike’a Myersa, napastującego potulne opiekunki do dzieci w Halloween? W końcu kto był na tyle obojętny, że jego wyraz twarzy na moment nie zmienił się nie do poznania, gdy na ekranie telewizora Christine gruchotała kości przerażonemu nie na żarty krępemu gangsterowi, Moochiemu Welchowi, z okładki ścieżki dźwiękowej Christine? Podobne obrazy ewokuje odtwarzany późnym wieczorem album Lost Themes. Pomimo że nie napisany z myślą o amerykańskiej kinematografii, dziewięć składających się nań nagrań brzmi, jakby opisywały kadry wyimaginowanego filmu grozy, będącego w całości jedynie wykwitem naszej strachem podszytej wyobraźni. Nawet niektóre tytuły utworów - „Vortex”, „Abbys”, „Wraith” czy „Purgatory” - mają, zanim jeszcze dojdzie do odbioru wrażeń słuchowych, na celu wywołanie u słuchacza spastycznej reakcji mięśni powiek na samo słowo i konotacje, jakie ze sobą niesie. W warstwie muzycznej swojego albumu artysta odwołuje się do wypracowanego u zarania kompozytorskiej kariery stylu, opierającego się na powtarzaniu w kółko głównego motywu muzycznego osnutego wokół elektronicznych brzmień i okraszaniu go nieodzownymi efektami dźwiękowymi, bez których nie mielibyśmy do czynienia z dziełem ukończonym, tylko zwyczajnie jego draftem. Tym razem hollywoodzki książę ciemności stworzył dzieło przekrojowe, które brata gitarowe riffy, perkusyjne synkopy i elektroniczny minimalizm o hipnotycznym rytmie. Najlepszym przykładem całkowitego zespolenia tych trzech elementów jest najoryginalniejsza na płycie kompozycja - „Purgatory”, która właśnie dzięki niesamowitej sekcji rytmicznej robi po prostu największe wrażenie. Nie brakuje również fragmentów mniej autentycznych, choć nie mniej ciekawych, odwołujących się do twórczości Mike’a Oldfielda z czasów Tubular Bells („Abyss”) i Tangerine Dream z okresu Force Majeure („Domain”). Po raz pierwszy w swojej karierze twórca postaci Snake’a Plisskena ze słynnej Ucieczki z Nowego Jorku uatrakcyjnił sterylne synth-popowe harmonie nieco bardziej skomplikowanymi i popisowymi partiami rockowymi czy wręcz artrockowymi („Mystery”).
Za tym wielogatunkowym wizerunkiem artysty stoi nie kto inny, tylko najbliżsi autora Lost Themes, Cody Carpenter i Daniel Davies, grający na co dzień rock progresywny. W porównaniu z thrash-metalowym ogniem Duchów Marsa (2001) - ostatnim poważnym soundtrackiem ojca Cody’ego, za który odpowiedzialni byli przede wszystkim muzycy amerykańskiego zespołu Anthrax - autorzy Lost Themes brzmią trochę, jakby mitygowali się przed wykorzystaniem całego potencjału gitarowej mocy i raczej odwoływali się do atmosfery kina grozy lat 80., kiedy żywym instrumentom przeciwstawiano ich elektroniczne substytuty. Nie chcę przez to powiedzieć, że muzyka na najnowszej płycie Carpentera trąci plastikowymi brzmieniami tamtej epoki, ponieważ bardziej przypomina żywą protezę, o wynalezieniu której zapewne marzy w tej chwili niejeden szalony naukowiec-fantasta. Miłośnicy ścieżek dźwiękowych utrzymanych w ryzach gitarowo-syntezatorowej harmonijności będą zadowoleni, jeśli tylko zechcą posłuchać Zapodzianych motywów muzycznych: wstrząsanego arpeggiami keyboardu nagrania „Vortex”, osnutego wokół gotyckich organów „Obsidian”, „mandarynkowej” fantazji o progresywnym rozmachu „Domain”, Oldfieldowego „Mystery”, synkopowanego „Purgatory”, nasuwającego niedalekie skojarzenia z nieustraszoną Christine (1983) dynamicznego „Abyss”, czy wreszcie zamykającego przekaz mistrza horroru „Night”, równie tajemniczego, co wiadomość z przyszłości („This Is Not A Dream”) z Księcia ciemności (1987). Carpenterowi, któremu od Łowców wampirów (1998) nie udało się zdyskontować sukcesu kinowego na miarę niskobudżetowych produkcji z lat 70. i 80. - co ciekawe, wszystkie jego najdroższe filmy odniosły finansową klapę - powiodło się stworzenie niebanalnej ścieżki dźwiękowej do nieistniejącego jeszcze na rolce filmowej długometrażowego obrazu, której słucha się z niekłamaną przyjemnością, co można tłumaczyć nie tylko mistrzowską kondycją wiekowego artysty, lecz przede wszystkim niezaprzedaniu się komercji i pozostaniu niezłomnie wiernym własnej, ugruntowanej na początku kariery estetyce muzycznego minimalisty.