Ćwiara minęłaTM AD 1987!
Co do “Perfect Strangers” panuje zgoda: płyta to wielka, świetny powrót po kilku latach nieobecności i zarazem brawurowe wpisanie się w nową dekadę, z jej nowymi muzycznymi prądami i brzmieniami, przy zachowaniu muzycznej tożsamości. A co z „The House Of Blue Light”? Płyta kontrowersyjna, nierzadko mieszana z błotem, uważana często za słabą kopię wielkiej poprzedniczki. No cóż, nie bez racji.
O ile „Perfect Strangers” był harmonijnym, spójnym, bardzo konsekwentnym połączeniem klasycznego purplowego grania z nowinkami brzmieniowymi i aranżacyjnymi AD 1984, był płytą pięciu muzyków, którzy świetnie wiedzą, czego chcą i jak to osiągnąć, „The House Of Blue Light” jawi się jako owoc pewnego zagubienia. Albo może – niepotrzebnego poprawiania tego, co przyniosło doskonałe efekty.
Na tej płycie Deep Purple to zespół, który chce osiągnąć sukces komercyjny. Któremu marzy się nagranie przebojowego singla, zaistnienie w komercyjnym hard rocku drugiej połowy lat 80. No cóż… „Perfect Strangers” przebojowości odmówić nie sposób, więc trudno dociec, czemu panowie uparli się zastępować bardzo dobre… no właśnie. Przede wszystkim: zmiękczona, wygładzona produkcja. Do tego chwilami przesadna przebojowość – wpadające w ucho, melodyjne refreny, syntezatorowe fanfary i dodatki…
Czasem te przebojowe poszukiwania, mimo zbyt wygładzonej produkcji, przynoszą całkiem udane efekty. Otwarty organowym wstępem “Bad Attitude” przynosi porcję całkiem przyjemnego, chwytliwego gitarowego riffowania, zgrabnie uzupełnionego instrumentalną wstawką z użyciem syntezatora gitarowego. „The Unwritten Law” to intrygująca zwrotka, z basowymi liniami syntezatora, klawiszowymi niby-smyczkami, połączona z przebojowym refrenem i znów odjazdami syntezatora gitarowego w instrumentalnym mostku i krótkim perkusyjnym solem w finale. „Call Of The Wild” to już zdecydowany skręt w stronę przebojowego rocka drugiej połowy lat 80: chwytliwy riff gitary, syntezatorowe fanfary, chwytliwy refren – i tylko od czasu do czasu gdzieś w tle (krótka wstawka na Hammondzie) przebłyskuje coś z purpurowej magii… „Mad Dog” całkiem zgrabnie żeni ze sobą chwytliwą linię melodyczną i energiczne, czadowe wykonanie, wsparte solidnym riffowaniem Ritchiego i rozkręcającym się Gillanem, dając w efekcie udany utwór. Zdecydowanie purpurowo robi się w „Black & White”, wspartym harmonijką. Za to „Hard Lovin’ Woman” zaskakuje: gitarowe granie łączy się we wstępie z syntezatorowymi niby-dęciakami o nieco soulowej wręcz proweniencji; potem jest nieco zwyczajniej (dynamiczny, przebojowy rock lat 80, wsparty syntezatorami), acz niby-trąbkowe fanfary tu i tam wracają jeszcze, do tego całkiem fajna solówka gitarowa… Całość, choć całkiem udana, pozostawia jednak mieszane uczucia.
W dalszej części płyty robi się bardziej purpurowo. W „The Spanish Archer” chyba najlepiej udało się to, co miało być głównym pomysłem na tą płytę: zgrabne połączenie przebojowego, bardziej komercyjnego rocka z klasyczną purpurową stylistyką: całość jest należycie podkręcona, zespół pędzi tu przed siebie jak na klasycznych płytach z lat 70., a przebojowość zgrabnie jest tu wtopiona w czadowe purpurowe granie – jedyny zarzut: zbytnio schowane w tle Hammondy. „Strangeways” wyjątkowo urozmaicono brzmieniowo: syntezatory, harmonie wokalne, do tego orientalne stylizacje nieco w klimacie „Perfect Strangers”, bardzo dobre gitarowe solówki w klasycznym stylu, zabawy brzmieniowe (zakręcone syntezatorowe solo w środku utworu). „Mitzie Dupree” onegdaj nie przypadł panom do gustu (Ritchie odmówił jakichkolwiek poprawek i dogrywek i w efekcie na płytę trafiła wersja demo), acz rzecz to całkiem przyjemna: wyprowadzona z bluesa ballada, z ładnymi podkładami Hammonda i fortepianu i gitarowymi solówkami. Finałowy „Dead Or Alive” świetnie podsumowuje tą płytę: jest gitarowo-hammondowy czad, purpurowa energia – i doczepiane do całości na siłę, tandetnie przebojowe syntezatorowe fanfary…
Ma ta płyta swoje zalety. Gdyby tak zrezygnować z niepotrzebnych udziwnień, podrasować produkcję, nie kombinować z aranżacjami tam, gdzie to niepotrzebne – byłaby płyta na osiem gwiazdek spokojnie, może i dziewięć: słabsza od „Perfect Strangers”, ale mająca dużą klasę. A tak, otrzymaliśmy album dobry, aczkolwiek nieco przeprodukowany, zatracający gdzieś energię i spontaniczność, jaką miało „Perfect Strangers”. No cóż – nic dwa razy się nie zdarza.