W 1973 roku sytuacja Deep Purple wydawała się mocno nieciekawa. I co gorsza taka była. Zespół nagrał marną płytę „Who Do You Think We Are” , a niedługo potem opuścili go basista Roger Glover i wokalista Ian Gillan. Furda bassman, do miarowego dudnienia w tle na czterech strunach, zdolnego człowieka znaleźć stosunkowo łatwo. Poza tym , kto na niego zwraca uwagę na scenie? Chyba , że też i śpiewa. Natomiast wymiana wokalisty, to znacznie poważniejsza sprawa. Jeszcze w tym przypadku – Gillan jest jednym z najlepszych wokalistów rockowych na świecie i znaleźć za niego odpowiednie zastępstwo było arcytrudno. Zaskoczeniem mógł być wybór nowego człowieka za mikrofon w Deep Purple – zupełnie nieznanego osobnika, Davida Coverdale’a. Jak do tej pory nie miał nic wspólnego z show-biznesem . Pracował w sklepie i udzielał się w lokalnych , amatorskich grupach rockowych. Jego transfer do Deep Purple można porównać jedynie do tego, jakby jakiś piłkarz z V-ligowej Sanovii Lesko przeszedł bezpośrednio do Chelsea Londyn, od razu do pierwszego składu, zadebiutował w meczu z MU, albo derbach z Arsenalem i od razu upolował hat-tricka. Bo jak się okazało, jednego z najlepszych rockowych wokalistów świata, zastapił też jeden z najlepszych rockowych wokalistów świata. Aha, Glovera zastąpił doskonały, śpiewający basista – Glen Hughes (No właśnie , o wokaliście cały elaborat, a o basiście tylko wzmianka).
Nowy skład zabrał się ambitnie do roboty. Oj, pracowitości odmówić im nie można – w 1974 roku pojawiło się aż dwie nowe płyty Deep Purple – „Burn” i „Stormbringer”. Można próbować załatwić Hughesa jednozdaniową wzmianką, ale się nie da. Na pewno nie był specjalnie zachwycony tym, ze jego rola w Deep Purple ograniczała się do gry na basie, a do mikrofonu będzie dopuszczany sporadycznie. A wokalistą przecież również jest wybornym . Jako bassman Hughes jest zwolennikiem aktywnej gry w środku pola, z zamiłowaniem do muzyki czarnej – szczególnie soulu i funky. Grający funky basista w zespole hard-rockowymi dość poważnie zmienił jego oblicze. Poprzednie wcielenie DP brzmiało mocno, dostojnie i klasycznie, czasami bluesowo. Obecnie głównie dzięki Hughesowi zespół dostał konkretnego kopa i muzyka zyskała na dynamice. I nie da się ukryć, że zaczęli brzmieć bardziej nowocześnie. Wśród fanów DP panuje powszechne (i błędne) przekonanie, ze „prawdziwe” Deep Purple to musi być skład z Gillanem na wokalu. Dlatego „Burn” i „Stormbringer” mają opinię towaru niepełnowartościowego. Zdecydowanie niesłusznie. Tytułowy „Burn” wymiata jak to na tych klasycznych płytach bywało, a Coverdale śpiewa rewelacyjnie . Muzyka nieco się zmieniła, jest bardziej rockowa, niż hard-rockowa. Do tego bardziej niż dotychczas „skażona” bluesem, rhythm’n’bluesem, także elementami „czarnej” muzyki. A „You Fool no One” słychać wpływy latynoskie – żeby nie powiedzieć, że tak grywała sekcja od Santany. Co jeszcze można zauważyć – organy Lorda w większości utworów przesunięte są nieco do tyłu. Może z wyjątkiem tytułowego i „Mistreated”. Ten drugi to jednak głównie popis Blackmore’a. Tyle, że wersja studyjna to i tak nic, w porównaniu z wersją z koncertowego „Made in Europe”. Kończący płytę „A 200” też wzbudza pewne kontrowersje wśród fanów. Organista Lord „bawi się” syntezatorami z dość ciekawym skutkiem. Nie wzbudzało to entuzjazmu, bo co to - Lord i syntezatory? A co to , Lord przywiązany do hammondów jak chłop pańszczyźniany do ziemi? „Burn” to z pewnością płyta bardzo udana. Może i lżejsza od poprzednich, i bardziej melodyjna, jednak zagrana z nie mniejszym rozmachem.