The Book Of Taliesyn – drugi album Deep Purple, nagrany jeszcze przed zmianą wokalisty i basisty zaskakuje. O ile płyta debiutancka, to w większości covery, o tyle na kolejnym albumie … zespół znowu posługuje się coverami. Zapytać można zatem, co w tym dziwnego. Ano – zazwyczaj zespoły na drugiej płycie prezentują już wyłącznie materiał swojego autorstwa. The Book of Taliesyn łamie tę regułę, co dla mnie było to sporym zaskoczeniem, gdy po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką z tego longplaya.

Zaczyna się od ciekawego muzycznie Listen, Learn, Read On. Jest rockowo, a zarazem melodyjnie, co z niezłą grą sekcji (podoba mi się to jazzowe podejście do perkusji Iana Paice’a) można uznać za bardzo dobry utwór na otwarcie płyty. Zaraz po nim – kolejna kompozycja zespołowa (właściwie to autorstwa prawie całego zespołu, bo bez Simpera), która miała na długo wejść do koncertowego repertuaru zespołu. Utwór instrumentalnie bardzo rozwijał się podczas tychże koncertów, każdy z członków zespółu móg bowiem popuścić wodze fantazji i improwizować z głównym tematem bez ograniczeń. Na Book of… tych szaleństw jest może mniej, ale nie znaczy to, że nagranie jest mniej ciekawe. I jeszcze jedna sprawa – niżej podpisanemu temat główny kojarzy się niesłychanie mocno z sygnałem takiego teleturnieju z czasów PRL-u. Może to przypadek, a może… dobra, szkoda gdybać.

Kolejne nagranie – Kentucky Woman to obraz swojej epoki. Bardzo udany cover. Zmieniający się rytm, kilka solówek czy to gitary, czy klawiszy, plus śpiew na głosy w refrenie – tak po prostu grało się pod koniec lat sześćdziesiątych. Bardzo dobra, nie odstająca od reszty kompozycja Neila Diamonda.

Exposition. Krótki wstęp będący kompozycją zespołu (znowu prawie całego, tym razem jednak bez Roda Evansa). Niezłe. Zespół rozkręca się, niczym sowiecka lokomotywa (znaczy, że taka ciężka i żar z niej bucha). A potem połączony z poprzednikiem cover – We Can Work It Out z repertuaru The Beatles. Tym razem Purple nie poszaleli, jak to na debiucie bywało (vide ich wersja beatlesowskiego Help). Właściwa część utworu jest zagrana w sposób przypominający oryginał. Melodyjnie, w podobnym tempie i ze zbliżoną aranżacją. Jednak panowie pokusili się o kilka odstępstw od oryginału (gitara, wyraziste klawisze) przez co nie jest tak łagodnie cukierkowato, jak w przypadku Wielkiej Czwórki.

Następująca po beatlesowskim kawałku kompozycja zespołu zaskakuje. Jest – by tak rzec – niesamowicie łagodna. Powiedziałbym, że porywająco łagodna. Nie ma specjalnych udziwnień w grze Lorda, nawet gitara brzmi tak jakoś spokojnie. Przyjemne, pastelowo – hippiesowskie nagranie. A zaraz po nim – znowu niespodzianka. Bo znowu jest … spokojnie. Anthem (kompozycja Evansa i Lorda) brzmi powiedziałbym baaaaaaaaaaardzo presleyowsko! Oprócz jednak dość charakterystycznego śpiewu Evansa utwór fascynuje pięknym, wypełniającym tło brzmieniem organów Lorda, które od czasu do czasu częstują słuchacza brzmieniem a’la XVIII wiek, uzupełnianym zupełnie porywającą partią skrzypiec, kontrapunktowanych gitarą. Niesamowity utwór!

I na koniec – znowu cover. River Deep Mountain High, z repertuaru Tiny Turner (wydanej na płycie Ike And Tina Turner, mimo, że Ike już wtedy nie brał udziału w nagraniach). Dziesięciominutowy kolos, rozbudowany do granic możliwości, a mimo to ciekawy. Najpierw efekty dźwiękowe wiejącego wiatru, potem … szaleńcza galopada i niesamowity śpiew gitary Blackmore’a. I tak cały czas. Zmieniające się tempo. Eksponowane partie instrumentalistów idealnie odpowiadają tytułowi nagrania. Muzyka snuje się taką amplitudą, raz ostro i wysoko, innym razem znów spokojnie, wolno i cicho. Słowem – rewelacyjnie.

I jeszcze na koniec kilka bonusów. Utwory z sesji dla BBC, dwa odrzuty – ot mała ciekawostka, pozwalająca pozostać z tą muzyką odrobinę dłużej. To dodatki, więc nie one świadczą o sile płyty.

To niezła płyta. Zdecydowanie trzeba posłuchać.