A long, long time ago...
I can still remember
How that music used to make me smile

To cytat z utworu American Pie Dona McLeana. Skąd zatem takie słowa w recenzji debiutanckiego albumu grupy Deep Purple? To w sumie oczywista oczywistość – koniec lat 60-tych to jeden z piękniejszych okresów muzyki rockowej. Nadal wywołujących uśmiech na twarzy wielu słuchaczy.

Ale, po kolei. Debiutancki album słynnej brytyjskiej grupy rockowej - Shades of Deep Purple zaczyna się od rockowego, rozimprowizowanego …And the Adress. Niby niecałe pięć minut grania, a dzieje się w tym nagraniu tyle, że można dostać dreszczy. Jedna z lepszych kompozycji zespołu zaczyna się od … charakterystycznego brzmienia organów Jona Lorda, po czym wchodzi podająca ostry riff gitara. Zespół wygrywa sobie kilka następujących tematów, gitara ciągnie melodię, a pozostali instrumentaliści dokładają swoje przysłowiowe „trzy grosze”. Świetny, energetyczny początek.

Zaraz po nim – przebojowa kompozycja Joe Southa – Hush. Świetny kawałek, nie zestarzał się ani trochę, a delikatny śpiew Roda Evansa połączony z dyskretnie akompaniującą gitarą nadal zachwyca swoją przebojowością. Mimo, że zespół postarał się w nim umieścić sporo znaków tamtych czasów: rozwydrzone, wszędobylskie solówki organowe Lorda połączone z śpiewem na głosy a’la Radio California. Po prostu doskonałe nagranie.

One More Rainy Day - kompozycja Roda Evansa i Jona Lorda. Charakterystyczne dla końca lat sześćdziesiątych nagranie. Nie wyróżniające się wśród innych kompozycji na albumie, ani też nie odstające zbytnio. Po nim zaczyna się Happiness – znowu kompozycja zespołu, tym razem będąca preludium do covera słynnego nagrania amerykańskiego bluesmana Curtisa "Skip" Jamesa. I’m So Glad, spopularyzowane co prawda przez Cream, Purple zaprezentowali w bardzo ciekawej wersji. Osoby znające czy to oryginał, czy to wersje Creamów nie będą zawiedzione.    

Mój ulubiony kawałek z tego albumu to Mandrake Root. Słynny Korzeń Mandragory na koncertach z lekko jazz-rockowego kawałka przemieniał się w istny wulkan improwizacji. Wystarczy wsłuchać się w płytę koncertową Scandinavian Nights, na której – już z innym wokalistą i basistą – zespół zmienia się ten utwór w kilkudziesięciominutowe arcydzieło. Jednak wersji studyjnej nie brakuje niczego. Przeciwnie, każdy z muzyków daje tu z siebie wszystko, dzięki czemu obcujemy ze sztuką najwyższej próby.

A potem zupełnie różny od oryginału beatlesowski Help (sporo osób będzie zaskoczonych, co Purple zrobili z tym nagraniem), no i oczywiście równie zmieniony (no, może ciut mniej jednak) hendrixowski Hey Joe. Wstawiona między te dwa covery kompozycja Blackmore’a i Evansa brzmi bardziej beatlesowsko, niż wcześniejszy cover. I idealnie pasuje do całej koncepcji albumu.

Shades Of Deep Purple mienią się już odcieniami naprawdę ciekawej purpury. Debiutancka płyta pozwala mieć nadzieję, że muzycznie zespół osiągnie bardzo wiele. I dziś, gdy z perspektywy czasu widzimy, jak losy Deep Purple się potoczyły, z przyjemnością można posłuchać ich bardzo dobrego debiutu. Nagranego w czasach, gdy biali wykorzystując czarnych toczyli wojnę z żółtymi o ziemię, którą chcieli zabrać czerwoni. J

Świetna płyta, warto po nią sięgnąć.