Różnie jest ta płyta oceniana. Bardzo pozytywnie i bardzo krytycznie. Ja “od zawsze” miałem o niej dobre zdanie. Dzięki świętej pamięci Januszowi Kosińskiemu. Dawno, dawno temu w swoich sobotnio-nocnych audycjach w Trójce przybliżał rockową klasykę takim młodziakom jak ja. W tych czasach Deep Purple dla mnie to był tylko skład z Gillanem na wokalu, zresztą wtedy świeżo zreaktywowany, po ośmiu latach przerwy i z nową, bardzo dobrą płytą “Perfect Strangers”. Inne się nie liczyły. I mniej więcej wtedy, późno w nocy usłyszałem “Mistreated” z “Made in Europe” i jak to się swego czasu u nas mawiało – “przewartościowałem wartości”. Przekonałem się do tego składu i do tej płyty.
Jej przeciwnicy mówią, że kiepsko brzmi. No to co? Płyta koncertowa nie jest od tego, żeby krystalicznie brzmieć, tylko po to , żeby w miarę wiernie przedstawić możliwości danego wykonawcy na scenie. Prawdę powiedziawszy jakość faktycznie jest trochę tylko lepsza niż dobrego bootlega. Ale okoliczności nie sprzyjały zbyt starannemu przygotowaniu materiału. Płyta ukazała się w 1976 , kiedy wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, że po Deep Purple pozostało tylko wspomnienie. Rok wcześniej Richie podziękował za współpracę, Bolin, chociaż bardzo zdolny gitarzysta, niestety nie okazał się zbyt dobrym transferem, ze względu na uzależnienie od narkotyków, a ci od których zależało istnienie zespołu przestali widzieć sens jego istnienia. I takim rzutem na taśmę na fali “pogrobowego” zainteresowania zespołem “uścibolono” tą koncertówkę, w celach głównie merkantylnych, co by jeszcze trochę kasy od fanów wydębić. Ale jak to się czasami w takiej sytuacji zdarza (vide “Live” Curved Air) przy okazji łatwego zarobku światło dzienne ujrzał kawałek znakomitej muzyki.
Utworów jest tylko pięć, co biorąc pod uwagę, że cała płyta ma trzy kwadranse daje nam pokaźną średnią minut na jedną kompozycję. Widać, że se chłopaki chciały pograć. Ale to i tak nic w porównaniu z półgodzinnymi kobyłami ze “Scandinavian Nights”. Zdecydowanie na pierwszy plan wysuwa się wspomniany “Mistreated”. Coverdale śpiewa całym gardłem i całą duszą, dlatego wypada to doskonale, Blackmore nie odstaje od niego, bo nie rozwala seriami swoich gitar, jak to wtedy zwykł czynić, tylko gra tak pięknie , jak rzadko kiedy. Chyba jakaś dobra muza wzięła go wtedy pod swoje skrzydła. “Burn” i “Strombringer” zagrane zostały tak jak powinny być zagrane na żywo – szybciej, ostrzej, głośniej niż w studio, z większym animuszem, z trochę dłuższe, ale bez przesady. Najbardziej sobie muzycy pozwalają w “You Fool no One” – na szczęście zupełnie mi się nie dłuży. Pierwsze kilka minut to intro “pożyczone” z klasyka muzyki klezmerskiej, potem w części środkowej, improwizowanej, udziela się głównie Blackmore, ale na szczęście z sensem, mamy też krótkie solo Paice’a.
Nagrania pochodzą z trzech koncertów z początku kwietnia 1975 roku: 4 kwietnia z Grazu, 5 kwietnia z Saarbrucken i 7 kwietnia z Paryża, ale głównie z Saabrucken. Były to ostatnie koncerty Richie Blackmore’a z Deep Purple aż do reaktywacji w 1984 roku.
Wiem, że to może zabrzmieć jak herezja, ale ja naprawdę bardziej lubię “Made in Europe” od “Made in Japan”.