Miałem to szczęście przed laty, że do muzyki Deep Purple podchodziłem bez bagażu In Rock / Made In Japan. Większość osób, które swoją przygodę z muzyką Anglików zaczynała od tych właśnie płyt (można iść prawie w zakład, czy pierwsze nagranie Purpli większości fanów rocka to było Child In Time czy też Smoke On The Water), niestety później zawsze przykładała metkę tychże albumów do wydawnictw, które ukazały się w drugiej połowie lat 60-tych. A to przecież był inny czas, inny świat, inny skład. Po prostu zupełnie inny zespół.

Trzecia w dorobku grupy płyta, zatytułowana po prostu Deep Purple nagrana w składzie z Nickiem Simperem na basie i Rodem Evansem na wokalu po latach dalej zachwyca. Zaczyna się dość niezwykle, od Chasing Shadows.  Ostra galopada perkusji, jaką serwuje nam Ian Paice zapiera dech swobodą gry i warsztatem. Jest ciekawiej tym bardziej, że do tego szybkiego rytmu Evans śpiewa tekst na leniwie wlokącą się melodię. Taki misz – masz, idealnie otwarcie dla płyty. Po nim lekka zmiana klimatu – Blind. Ballada, ale taka z rockową werwą, melodyjna, do pośpiewania i potupania. W finale Jon Lord popisuje się solówką na klawesynie, co w aspekcie ogólnej tendencji nawiązywania muzyki rockowej do klasyki zupełnie nie dziwi.  No i Lalena. Cover, różnie odbierany przez fanów. Mnie się to nagranie podoba. Lubię dyskretne brzmienie organów Lorda i jeszcze bardziej delikatny śpiew Evansa. Niby nic się nie dzieje, ale to jedno z takich nagrań, które na randkę we dwoje nadają się idealnie.

Po wyciszającej zmysły i uczucia Lalenie nadchodzi czas na jedno z dwóch najciekawszych nagrań na płycie. Fault Line stanowiący tak naprawdę wstęp do utworu The Painter to już Purple w najgłębszym odcieniu purpury. Najpierw zabawa taśmami w studio, a potem świetny rockowy riff i jedna z tych solówek gitarowych Blackmore’a, jakie pamięta się do końca życia.

Kolejne na płycie nagrania - Why Didn’t Rosemary oraz Bird Has Flown to po prostu rockowe kawałki, jakich nie brakuje na każdej kolejnej płycie Deep Purple. Wypełniacze? Przeciwnie – raczej utwory potwierdzające regułę, że Deep Purple to rockowy zespół, który poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Przynajmniej na tej płycie.  Zwłaszcza to drugie nagranie – Bird Has Flown intryguje za sprawą znakomitego jak dla mnie śpiewu Evansa – ta zabawa tonacjami, o którą nie podejrzewałbym tego wokalisty znamionuje, że jak baaaaardzo niedocenianym frontmanem był Rod Evans.

I finał. April. To już zupełnie inna bajka. O ile krótkotrwały flirt w Blind z klawesynem był jedynie ozdobnikiem nagrania, tak w przypadku zaangażowania orkiestry symfonicznej do zagrania prawie całego utworu nawiązanie do muzyki klasycznej kwiatkiem u kożucha zupełnie nie jest. Generalnie – utwór składa się z dwóch części – pierwszej bardziej symfonicznej i drugiej, w której motyw główny powtarzany jest przez grający z pełnym rockowym nerwem zespół. Absolutnie fascynujące nagranie – jeden z piękniejszych mariaży muzyki rockowej z klasyczną.

Wśród dodatków – singlowa Emmaretta. Piękne, przyjemne, rockowe, zabarwione flower – power nagranie. Idealne na imprezę w stylu lata 60 – te.

To bardzo dobra płyta. Przyjemnie się jej słucha, bo zespół nie schodzi poniżej pewnego poziomu, a w niektórych nagrania wznosi się na wyżyny. Nie ma tu co prawda krzyków Iana Gillana, ale … zupełnie ich nie brakuje. Polecam, naprawdę warto sięgnąć po ten krążek.