Arkadiusz Jakubik znany jako aktor filmowy, teatralny oraz dubbingowy, od wielu lat prowadzi również zespół rockowy Dr Misio, grając muzykę z klimatów szeroko rozumianego rocka, eksplorując różne obszary tej muzyki, od prostych punkowych utworów poprzez bardziej psychodeliczne i subtelne brzmienie i od utworów ewidentnie rozrywkowych po mocne zaangażowanie społeczne.
Tym razem Jakubik firmuje kolejny album własnym nazwiskiem, chociaż dla słuchaczy Dr Misia zawarta na płycie muzyka wcale nie będzie czymś obcym. Zwłaszcza że w jej nagraniu (oraz trasie koncertowej promującej ten materiał) wzięli udział również regularni muzycy zespołu. Natomiast to, co wyróżnia „Romea i Julię” od wcześniejszych nagrań to zarówno koncepcja, jak i realizacja muzyki.
Przede wszystkim mamy do czynienia z rasowym concept albumem ze starej szkoły, opowiadającym od początku do końca spójną historię. Rzecz dzieje się we współczesnym Piasecznie (chociaż równie dobrze mogłaby rozgrywać się w dowolnym mniejszym lub większym miasteczku w Polsce, czy też w Europie) i dotyczy tragedii, która wydarzyła się w domu małżeństwa Krystyny i Jana Marców. Właściwie nie wiemy, co się tam stało – wybuchł pożar? Oboje zginęli w wypadku? Zadziały się tam jakieś sceny przemocy? Zaczynamy od przedstawienia opinii mieszkańców miasteczka, z których każdy podaje zupełnie inną wersję wydarzeń, z których prawdopodobnie wszystkie są zmyślone.
Potem zaś poznajemy historię pechowego małżeństwa. Niby zwyczajni ludzie, pracowali, mieszkali w miasteczku, mieli swoje problemy i sukcesy. Prowadzili sklep z antykami. Ona grała w amatorskim teatrze. Z każdą kolejną piosenką pojawiają się kolejne elementy tej historii, eksplorujące ich przeszłość, wraz ze zdradami, oszustwami, zatargami z prawem i rozstaniami i powrotami. Z pozoru zwykłe życie staje się areną wielkiego dramatu, w którym wielkie emocje, zazdrość, zawiść i chęć zemsty prowadzi do tragicznego finału, który oglądamy z różnych stron – zarówno samych Marców, jak i ludzi z nimi związanych.
A wszystko to jest naniesione na szekspirowskiego „Romea i Julię”, który wielokrotnie powraca w opowieści – jako spektakl grany przez Krystynę Marzec, jako wyjazd młodych małżonków do Werony i jako zapowiedź, jakich wydarzeń możemy się spodziewać i na czym polegać będzie wielki finał.
Nie jest to wesoła opowieść, dramat obyczajowy przechodzi w thriller i trzyma w napięciu aż do samego smutnego końca. Całość opowiedziana jest przez zewnętrznego narratora (wszystkie partie śpiewane przez samego Jakubika), który pozornie jest bezstronnym obserwatorem i wydawałoby się, że sam chciałby poznać prawdę o odtwarzanych wydarzeniach, ale wraz z kolejnymi epizodami-piosenkami zaczynamy mieć wątpliwości: czy aby na pewno jest kimś spoza opowieści? Czy jego zaangażowanie nie jest zbyt duże i czy sam nie odgrywa jakiejś roli w dziejach małżeństwa Marców?
Skoro mamy do czynienia z concept albumem to znaczy, że słowa i muzyka powinny stanowić nierozerwalną całość, przedstawioną tak, by jak najlepiej opowiedzieć historię. Jakubik robi to poprzez dziesięć, można by powiedzieć, że klasycznie rockowych, piosenek. Psychodeliczne partie gitar i dynamiczna sekcja rytmiczna kapitalnie buduje ten niepokojący klimat tragedii dziejących się za zamkniętymi drzwiami. Utwory zbudowane są na bazie zwrotka-refren, gdzie w zwrotkach Jakubik swoim hipnotycznym i zaangażowanym głosem przybliża kolejne losy bohaterów, a w chóralnych i melodyjnych refrenach podkreśla to, co się wydarzyło. Mimo podobnej budowy, to jednak są one na tyle różnorodne, że warstwa muzyczna wcale nie nudzi – chociaż nie uświadczymy tutaj rozbudowanych partii instrumentalnych anu szerokich przestrzeni. Zresztą nie są one wcale potrzebne. Całość zamyka się też w trzech kwadransach, co też sprawia, że jest to zwarte i intensywne. Nie ma wypełniaczy ani przestojów. Każda partia ma znaczenie.
„Romeo i Julia żyją” jako album rockowy na pewno nie jest czymś, czego można słuchać w tle, jako dodatek do innych aktywności. Jest to opowieść z pogranicza musicalu, teatru aktorskiego – ale czy przecież właśnie czymś takim nie miały być albumy koncepcyjne, albo jak to czasami były nazywane – rock opery?
Album Jakubika jest świetnie przemyślany, zrealizowany z wielką dbałością o szczegóły – w zasadzie można go słuchać jako rockowe słuchowisko czy też audiobook i w takiej postaci da swoim słuchaczom wiele satysfakcji. Również miłośnicy niebanalnych dźwięków gitarowych powinni zwrócić na to uwagę, bowiem takich projektów nie ma wiele na naszej scenie, a wykorzystywanie psychodelicznego i rozbudowanego rocka jako podstawa do takich opowieści niezwykle cieszy. Zwłaszcza że wbrew pozorom jest to album mocno przystępny dla słuchacza, może nawet bardziej niż regularne płyty Dr Misia, które często sięgały po szyderstwo i parodie. Tutaj jest ciężko i poważnie. Ale dlatego też warto po tą płytę sięgnąć, nawet jeśli dotychczasowa twórczość muzyczna Jakubika nie zachęcała.