Niniejsze zestawienie jest, co oczywiste, mocno subiektywne. Obejmuje fajne kawałki z minionych 64 lat – nie są to ani najlepsze, ani najpopularniejsze, ani też najciekawsze bądź najambitniejsze utwory, jakie powstały od 1961 do 2024 roku, a jedynie te, które lubię. Lubię, bo są fajne. Moim zdaniem. Zaznaczyć przy tym powinienem, iż wcale nie muszą – choć mogą – to być moje ulubione numery z danego roku czy z danej płyty. Są fajne, po prostu. A dzielę się nimi z czytelnikami tego tekstu, wychodząc z założenia, że warto dzielić się z innymi dobrymi rzeczami, zwłaszcza w dobie dostępu do wszystkiego, gdy nieraz trudno połapać się, co jest fajne, a co nie. I tyle. Chociaż nie do końca.
Właśnie, mam do dodania jeszcze kilka uwag. Zestawienie jest wielogatunkowe, bez podziału na kategorie. To po pierwsze. Po drugie, w danym roczniku lądował ten numer, o którym akurat pomyślałem, stąd nawet jeśli potem chciałem wpisać inny, to już nie mogłem, gdyż miejsce było zajęte, w żadnym zaś przypadku nie wymieniałem wpisanej kompozycji na inną. A po trzecie, by nie iść na łatwiznę, nie wybrałem więcej niż jednego utworu danego wykonawcy. Natomiast, więc po czwarte, w trzech przypadkach odszedłem od przyjętego w poprzednich latach założenia, więc, że „by dla własnej satysfakcji rzecz sobie utrudnić, nie wskazałem kawałków tych samych wykonawców”, których utwory wybrałem w poprzednich latach (uwaga: nadal nieraz pojawiają się te same zespoły czy konkretni muzycy, lecz w ramach innych projektów bądź konfiguracji osobowych). Tu wyznam, iż w jednym przypadku odstępstwo uczyniłem przez wzgląd na swą starą znajomość z Led Zeppelin i uwielbienie żywione do Kashmir; drugie odstępstwo dotyczy Roberta Planta, więc ex-Zeppa, zaś trzecie – Charlotte Gainsbourg, której kolejną piosenkę po prostu miałem ochotę ująć w zestawieniu, wiadomo, bo obie – Charlotte i piosenka – są fajne. Skoro pojawiły się aż trzy odstępstwa, to uznałem, że w kolejnych latach w ogóle porzucę owo założenie unikatowości i niepowtarzalności poszczególnych wykonawców, gdyż nie mam ochoty ani potrzeby aż tak się ograniczać. No i po piąte – płyty, z których pochodzą poszczególne piosenki, zostały podpięte pod recenzje, oczywiście w przypadku, gdy dany album został wcześniej zrecenzowany na ArtRocku. Na tej samej zasadzie również twórcy tych albumów zostali podlinkowani do znajdujących się w ArtRocku stron z wszystkimi recenzjami ich płyt. Inaczej też niż w 2023 roku, tedy po szóste, z serwisu YouTube nie dodałem kawałków, tak by można było od razu sprawdzić, czy podobają się, czy nie, a to dlatego, że utrudniało to przeglądanie na smartfonie fajnych kawałków sprzed dwóch lat. No i po siódme – to, co tu popisałem, to moje, a nie Redakcji ArtRocka, wspomnienia, przekonania, poglądy i przemyślenia, ot, klawiaturowe dokazywania autora, które komuś się spodobają, a komuś nie. A na koniec, przeto po ósme, gdyby kogoś to interesowało – fajnych kawałków w 2024 r. nie było, mimo że za ich układanie wziąłem się w listopadzie, do czego parokrotnie wracałem w grudniu, w rezultacie wybierając większość utworów. Listę ostatecznie zamknąłem w styczniu, a opatrywanie jej komentarzami, nieraz przerywane na kilka tygodni, przeciągnęło się aż do czerwca, stąd właśnie edycja trzecia po przeszło półtorarocznej przerwie ukazuje się dopiero w połowie 2025 r.
Zestawienie liczy 64 utwory, trwające 5 godzin i 27 minut. Wyszła więc z tego niekrótka składanka vel playlista, przez wzgląd na przyjęte założenia mało spójna, ale jednak własna, a dla kogoś może inspirująca i przydatna. By ułatwić połapanie się w niej, najpierw – inaczej niż poprzednio – znajduje się chronologiczne zestawienie wszystkich polecanych tu przeze mnie kawałków, dopiero potem towarzyszące im komentarze. Listy fajnych kawałków ułożone w 2023 i 2022 r. znajdują się na końcu tekstu wraz z linkami do odpowiadających im stron na ArtRocku.
Legenda: rok – wykonawca, utwór (album, względnie singiel, jeśli w swoim czasie kawałek nie pojawił się na pełnoprawnym albumie, albo najpierw trafił na singiel).
Fajne kawałki 2025:
1961 – Chubby Checker, Let's Twist Again (Let's Twist Again)
W ’61 świat kręcił się wokół różnych spraw, przykładowo wyścigów – kosmicznego i zbrojeń, no i tańców, w tym ich nowych stylów, takich jak twist czy pony. I te wyścigi, i te tańce doprowadzały ludzi do szału. O ile za szał kosmiczno-zbrojeniowy odpowiadali głównie politycy, wojskowi i naukowcy, o tyle za szał taneczny żądni zabawy obywatele oraz rozpalający ich ciała i wyobraźnię bohaterowie popkultury. Jednym z tych ostatnich był amerykański piosenkarz i tancerz Chubby Checker, który swoimi hitowymi numerami, więc coverem The Twist Hanka Ballarda oraz Let’s Twist Again między 1960 a 1962 rokiem ogromnie spopularyzował „tłista”, w międzyczasie nakręcając modę na jeszcze inny styl, pony, po tym jak w styczniu ‘61 ogłosił Pony Time. Wraz ze stylami tanecznymi naturalnie rozwijała się i muzyka, z biegiem lat obradzając wieloma nowymi gatunkami, niekoniecznie do tańca odpowiednimi.
A świat jak tańczył, tak tańczy, obraca się i wiruje wokół tych samych spraw i tematów, robiąc kolejne kółka po torze ludzkich problemów, dramatów i radości, co za sprawą AI za jakiś czas może ulec gruntownej zmianie. Pytanie tylko, czy na złe, czy na dobre?
1962 – Little Eva, The Loco-Motion (singiel The Loco-Motion/He Is the Boy)
Równie roztańczona i rozśpiewana, jak Chubby Checker, była piosenkarka Little Eva. Mała Ewka, a właściwie Eva Narcissus Boyd, przez pewien czas była niańką córek Carole King i Gerry’ego Goffina, którzy wspólnie napisali wiele dobrych piosenek, a jedną z nich była The Loco-Motion, ułożona z myślą o Dee Dee Sharp. Śpiewaczka ta z piosenki nie skorzystała, na warsztat wzięła ją więc Boyd, która jako Little Eva niczym Kopciuszek odniosła z nią natychmiastowy i gigantyczny, choć zaledwie chwilowy sukces – chwytliwy numer zrobił taką furorę, że zajął pierwsze miejsce na amerykańskiej liście przebojów i jako singiel w wielkiej liczbie rozchodził się niczym świeże bułeczki. Kawałek ten w kolejnych dekadach przerabiali różni wykonawcy, pośród nich Grand Funk Railroad, którzy nagrali przyciężkawy i niestrawny cover, oraz Kylie Minogue, której mocno imprezowe wykonanie było bez porównania lepsze niż GFR i w drugiej połowie lat 80. nie mogła obyć się bez niego żadna dyskoteka, ale było jednak plastikowe. Z towarzyszeniem saksofonu, jak w pierwotnej wersji, a do tego z wyrazistym pianinem nagrała ją również wcale nieźle sama Carole King, jednak urokliwemu oryginałowi z ’62 – dostępnemu w wersji z oklaskami i bez nich – też nie dorównała.
1963 – The Ronettes, Be My Baby (singiel Be My Baby/Tedesco and Pitman)
Wypuszczony najpierw jako singiel Be My Baby dziewczęco-kobiecej grupy wokalno-tanecznej The Ronettes to kolejny przebój z początku lat 60., który zrobił zawrotną karierę w momencie swego ogłoszenia. I robił ją w następnych dziesięcioleciach, przypominany przez radio, telewizję i kino, pojawiając się choćby w silnie rozbudzającym namiętności romansie tanecznym Dirty Dancing z 1987 roku. Stanowił też poważną inspirację dla wielu artystów, tak ówczesnych, jak późniejszych, spośród których wielu powielało charakterystyczny beat perkusji stworzony przez Hala Blaine’a, którego prawdziwe nazwisko – Belsky – przez swą końcówkę brzmi w naszej części świata swojsko, jasno wskazując na wschodnioeuropejski rodowód perkusisty. W ’64 roku numer ukazał się na jedynym pełnoprawnym longplayu Ronetek (Presenting the Fabulous Ronettes), które prywatnie łączyły więzy rodzinne, gdyż tworzyły je dwie siostry, Veronica i Estelle Bennett, oraz ich młodsza kuzynka Nedra Talley, co nawet oddawały poprzednio przybierane przez trio nazwy – The Darling Sisters oraz Ronnie and the Relatives. Pomimo że słychać, że to bardzo stara piosenka, to po przeszło sześciu dekadach nadal wpada w ucho i słucha się jej dobrze, można tedy stwierdzić, że to ponadczasowy kawałek. A jest taki i przez to, że traktuje o tym, co zawsze i wszędzie jest na czasie – o miłości.
1964 – Eric Dolphy, Gazzelloni (Out to Lunch!)
Oto coś bardziej wyszukanego, a jednocześnie trudniejszego; najwyższych lotów jazz awangardowy, wykonany na Out to Lunch! przez same znakomitości jazzowe w osobach Freddiego Hubbarda (trąbka), Bobby’ego Hutchersona (wibrafon), Richarda Davisa (kontrabas), Tony’ego Williamsa (perkusja) i przewodzącego im Erica Dolphy’ego (saksofon, flet, klarnet), który przedwcześnie zmarł w wieku 36 lat, jeszcze przed ukazaniem się swojego opus vitae, wydanego w sierpniu ’64. Cały album zawiera pierwszorzędną muzykę, a wybrany tu Gazzelloni to utwór, jaki Dolphy napisał na cześć Włocha Severino Gazzelloniego, wybitnego flecisty, którego podziwiał.
Niechaj nikogo nie zwiedzie niska ocena, jaka za sprawą jakiegoś złośliwca i pospolitego hejtera, który nieraz setki razy kliknął „jedynkę”, widnieje na ArtRocku przy Out to Lunch! i wielu innych płytach. Nawet jeśli nie wszystkie one są wielkimi dziełami, to z pewnością nie są tak nieudane i żałosne, jak ten, co to z uporem maniaka zaniżył ocenę licznych albumów, w tym tego kunsztownego arcydzieła z autorskimi kompozycjami Dolphy’ego.
1965 – The Mamas & the Papas, California Dreamin' (If You Can Believe Your Eyes and Ears)
Wprawdzie w Polsce miniona zima sroga nie była, za to maj w 2025 był wyjątkowo chłodny, ponoć najzimniejszy od 1991 r., można było przeto zatęsknić w nim za jakimś cieplejszym zakątkiem świata, przykładowo Kalifornią, o wyjeździe do której w pierwszej połowie lat 60. marzyli przebywający pewnej mroźnej zimy w Nowym Jorku młodzi Phillipsowie, John i Michelle, twórcy fantastycznej piosenki California Dreamin’, a w nieodległej przyszłości założyciele grupy The Mamas & the Papas, jaka rozsławiła ten utwór, on zaś rozsławił ją, utwór będący jednym z modelowych przykładów „brzmienia kalifornijskiego” (California sound) i soft vel sunshine popu.
1966 – Nina Simone, Wild Is the Wind (Wild Is the Wind)
Wild Is the Wind to piosenka napisana do filmu o tym samym tytule, na polski przetłumaczonego dosłownie jako Dziki jest wiatr. Oryginalnie wykonana w 1957 przez piosenkarza Johnny’ego Mathisa, w kolejnych dekadach doczekała się dwóch znakomitych kowerów – w latach 60. Niny Simone, a w 70. Davida Bowiego. Wersja Simone, powolna i szalenie smutna, instrumentalnie oszczędna, wyróżnia się pełnym bólu i poczucia straty śpiewem, któremu towarzyszy kontrabas i perkusja, a przede wszystkim drugi element, który obok głębokiego i przepełnionego żalem wokalu Niny zapewnia temu wykonaniu ogromną siłę wyrazu – fortepian.
W ogóle utwór ten został skomponowany przez osiadłego w USA Żyda rosyjskiego Dimitriego Tiomkina, a słowa do niego napisał Amerykanin Ned Washington. Jak widać, możliwa i owocna była w okresie Zimnej Wojny współpraca pomiędzy ludźmi wywodzącymi się z dwóch stron Żelaznej Kurtyny. Całe szczęście, że nie okazuje się ona tak możliwa i owocna w dobie wojny Rosji z Ukrainą, kiedy to między prezydentami obu krajów, Rosji i Stanów Zjednoczonych, więc Putinem i Trumpem, mimo początkowych obaw zachodniej opinii publicznej nić porozumienia raczej nie została nazbyt mocno i trwale zadzierzgnięta. Chociaż co to jeszcze będzie, dopiero się okaże.
1967 – Tim Buckley, Pleasant Street (Goodbye and Hello)
Tim Buckley to jeden z grona młodych-zdolnych, którzy zmarli przedwcześnie. Mimo że pożył zaledwie 28 lat, to między 1966 a 1974 rokiem zdążył nagrać 9 albumów studyjnych o wielogatunkowym obliczu. Różnią się poziomem artystycznym, bywają nierówne, ale właśnie przez cechującą je mieszaninę stylów, mnogość gatunków oraz skłonność ich twórcy do poszukiwań i eksperymentów w niejednym przypadku są wręcz fascynujące, jak np. Happy Sad, Lorca czy Starsailor, co nie znaczy, że są proste w odbiorze. Natomiast moja ulubiona kompozycja tego rozpoetyzowanego gitarzysty i śpiewaka o mocnym, kilkuoktawowym głosie znajduje się na jego drugiej i zresztą nader udanej płycie, Goodbye and Hello. Pleasant Street, bo o niej mowa, to istny diament – pięknie zaśpiewane, świetnie zaaranżowane i wykonane przy użyciu dość bogatego instrumentarium dzieło, które silnie gra mi na emocjach, podobnie jak pewna stara polska piosenka, którą trochę mi przypomina. Tej kompozycji Buckleya lubię słuchać równie mocno, jak Bangla Desh Harrisona, o której napisałem w poprzedniej edycji „Fajnych kawałków”. Czyli więcej niż bardzo.
1968 – Aretha Franklin, I Say a Little Prayer (Aretha Now)
Trzecią odsłoną rozpoczętego przeze mnie przed równo dekadą cyklu o wokalistkach, jaki zamianowałem „One, czyli dwanaście kobiecych głosów na dwanaście miesięcy roku (albo tuzin laurek urodzinowych dla wspaniałych piosenkarek)”, miał być album I Never Loved a Man the Way I Love You Arethy Franklin, na jakim znalazł się m.in. ważny hit Respect. Nie ukończyłem jednak owego tekstu na czas, znaczy się na przypadające 25. marca urodziny „Królowej soulu”, i niedokończony, a tym samym nieopublikowany pozostaje do dziś. W kilka miesięcy później trzecią i – jak się okazało – ostatnią odsłoną tego cyklu stał się tekst o Diamandzie Galás i porażającym materiale zamieszczonym na jej The Litanies of Satan. Wracając jednak do Arethy – pierwszym poznanym w życiu i pewnie moim ulubionym kawałkiem Królowej jest I Say a Little Prayer, który napisany został wcale nie dla niej, lecz Dionne Warwick, powstał zaś w dobie wojny w Wietnamie i wyrażać miał troskę kobiety o jej walczącego na obcej ziemi faceta. Obie wersje są udane, ta Franklin jest jednak lepsza i do dziś jest chętnie puszczana, tak że usłyszeć można ją w różnych miejscach, czego w lutym sam doświadczyłem, prowadząc ze znajomym rozmowę w knajpie na krakowskim Kazimierzu.
1969 – Glen Campbell, If This Is Love (Galveston)
W emocjonalnym porywie i z pełnym czucia pędem gra tu z polotem i swadą Glen Campbell, zmarły już gitarzysta, piosenkarz i aktor. Co się tu słyszy? Czystą, chwytliwą melodię, potok nut i emfatyczny śpiew. Co Campbella do takiej gry i śpiewu pcha? Najsilniejsze z uczuć, miłość, przeto nawet ci, co country nie lubią, powinni w tym krótkim miłosnym szale, wszak od czasu do czasu nieobcym każdemu, znaleźć coś dla siebie. Piosnka niby prosta, jak miłość; która, jak wiadomo, zwykle wcale taka prosta nie jest.
1970 – Mungo Jerry, In the Summertime (singiel In the Summertime)
Założona przez Raya Dorseta brytyjska grupa Mungo Jerry to przykład zespołu, który postrzegany jest przez pryzmat nawet nie tyle jednego albumu, co zaledwie jednego utworu, mimo że akurat ciągnąca się od przeszło pięciu dekad kariera tego bandu obfituje w liczne albumy, jakie w sumie wypełnione są mnóstwem numerów, nieraz dosyć ciekawych. Owym przebojem, który przyniósł kapeli sławę, jest optymistyczna piosenka In the Summertime, odznaczająca się chwytliwym rytmem oraz sposobem grania charakterystycznym dla skiffle i jug bands, a – że przypomnę – i sam John Lennon początkowo uprawiał muzykę skifflową wraz z założoną przez siebie formacją The Quarrymen. W grupach tych przeważnie muzykowało się na doraźnie wytworzonych i pomysłowo użytych instrumentach, co brało się głównie stąd, iż częstokroć bardzo biednych wykonawców nie było stać na zakup prawdziwego instrumentarium, stąd robili je sobie sami, korzystając z własnej inwencji i tego, co mieli pod ręką. Żeby nie było, muzykom Mungo Jerry prawdziwych instrumentów bynajmniej nie brakowało, zaś Dorset stworzył ten hit w jakieś 10 minut na swoim elektryku Fender Stratocaster, tedy nie byle jakiej gitarze, wprawdzie nabytej z drugiej ręki, ale jednak. Samo In the Summertime, zrazu puszczone w świat jako singiel, sprzedało się w paru dziesiątkach milionów egzemplarzy, stając się jednym z najchętniej kupowanych wydawnictw singlowych w historii muzyki rozrywkowej. A że lato jest tuż-tuż, to w najbliższym czasie pewnie nieraz najdzie człeka chętka na tę pełną pogody i beztroski piosenkę, w której muzycy Mungo Jerry dzielą się swoim podejściem do życia: We’re always happy, life’s for livin’/Yeah, that’s our philosophy. To dobra filozofia, na wakacje i nie tylko.
1971 – Uriah Heep, Lady in Black (Salisbury)
To moja ulubiona piosenka Uriah Heep, być może przez to, że był to pierwszy numer tego angielskiego bandu, jaki poznałem, lata temu, jeszcze w dzieciństwie. Ani wielkim, ani nawet małym fanem grupy nigdy nie zostałem, ale tej folkowo-rockowej ballady, rozpoczynającej się od brzmienia gitary akustycznej, z wyrazistym riffem, fortepianem i melotronem, zawsze słucham z przyjemnością. Także towarzyszący muzyce tekst nie jest od czapy – opowiada o człeku napotykającym na polu bitewnym Panią w Czerni, jaką Śmierciuchę czy Śmierci Anielicę, i nawet prowadzi z nią rozmowę. W sumie to gorzka refleksja nad skłonną do konfliktu i zbrodni, śmiercionośną naturą człowieka.
1972 – Al Green, Let's Stay Together (Let's Stay Together)
Jeden z mistrzów soulu, Al(bert) Green(e), swe najlepsze płyty – Al Green Gets Next to You, Let's Stay Together, I'm Still in Love with You oraz Call Me – ogłosił na początku lat 70. Nie znaczy to, że i później nie nagrywał ciekawych rzeczy, wszak wystarczy odpalić ożywcze I Feel Good z wydanego w drugiej połowie owej dekady The Belle Album, by zaraz poczuć się lepiej. Z pewnością nie lepiej, a gorzej czuły się czasem przy Greenie kobiety, które niejednokrotnie cierpiały przez niego, również fizycznie, a których ofiarą niekiedy bywał i on sam, jak wtedy, gdy przez swą dziewczynę został oblany gotującą się kaszą, co spowodowało u niego poparzenia, przez które musiał poddać się zabiegom przeszczepu skóry. Kobieta wkrótce odebrała sobie życie, a jej burzliwy związek z piosenkarzem miał być jednym z doświadczeń, jakie stopniowo prowadziły Greena ku wierze. W konsekwencji został pastorem i założył własny Kościół, a z soulu okresowo przerzucił się na muzykę gospel, uprawiając którą także święcił sukcesy, czego potwierdzeniem były przyznawane mu w latach 80. nagrody Grammy. Na swoich albumach zamieszczał interpretowane przez siebie standardy, ale też kawałki, których był autorem lub współautorem. Być może najlepszym, jaki wespół z innymi stworzył, był numer tytułowy z longplaya Let's Stay Together.
1973 – Roxy Music, Do the Strand (For Your Pleasure)
Do the Strand to jeden z bardziej znanych i lepszych numerów w dorobku Roxy Music, inspirowany twórczością kompozytora Cole’a Portera i zawierający niemało nawiązań do różnych wytworów kultury. Wpływ na powstanie tego utworu miał także wspomniany pod rocznikiem ‘61 twist i promujące go piosenki Chubby’ego Checkera, bowiem w zamierzeniu Bryana Ferry’ego i spółki kawałek ten miał zachęcać do tańczenia tytułowego stranda, wymyślonego przez nich i tak naprawdę nieistniejącego tańca, który swą nazwę otrzymał po brytyjskich papierosach o tej samej nazwie. A jak go należy tańczyć? Tego nie wie nikt, ale najlepiej wykonywać go po swojemu, w oparciu o to, co tę czy tamtego kręci i nakręca. Kawałek istotnie jest porywający, a jako taki rzeczywiście zachęcać może do wykonywania jakichś tanecznych ruchów, tym natomiast, co szczególnie ja sam w nim lubię jest wyrazisty, zdecydowanie wybijany na klawiszach rytm i szalejące w oparciu o niego dęciaki.
1974 – Eric Clapton, Let It Grow (461 Ocean Boulevard)
Z wszystkich kompozycji Claptona najczęściej słucham Laylę, a po niej Let It Grow, które – w przeciwieństwie do Layli, powstałej we współpracy z Gordonem i Allmanem, a sygnowanej szyldem Derek and the Dominos – gitarzysta stworzył sam i zamieścił na swej drugiej płycie autorskiej, 461 Ocean Boulevard. Piękna i poruszająca to ballada, jedna z najlepszych w muzyce, taka, co to łagodnie a powoli snując się potrafi ze stopniowo narastającą intensywnością zagrać na najczulszych strunach jestestwa człowieka. Po prawdzie, słodki, płynący z istoty życia tekst, Love is lovely, let it grow, śliczna oprawa muzyczna z chórkami i emocjonalnymi solami boga gitary to jest to!
Pod względem melodii i struktury Let It Grow bywa przyrównywane do arcydzieła Led Zeppelin, Stairway to Heaven, od którego jest jednak dużo spokojniejsze. Poznałem LIG, jak tyle innych fajnych kawałków, na samochodowej składance Ojca, o którym – i o Led Zeppelin – pod kolejnym rokiem znowuż wspomnę.
1975 – Led Zeppelin, Kashmir (Physical Graffiti)
Naturalnie podobają mi się wszystkie kawałki na tej liście, jednak spośród nich najbardziej lubię i przywiązany jestem do Kashmir, dla którego postanowiłem nawet naruszyć jedną z zapisanych na swych tablicach przykazań zasad, o czym napomknąłem na początku. No bo jakże niebywały jest to kawałek – uskrzydla myśl, niesie ją daleko i wysoko, zachęca do wędrówki i podróży w nieznane, taki, co to wraz z Wrażeniem Rimbaud mógłby napędzać zastępy pierwszych homo sapiens, zbieraczy i łowców, którzy nieraz zdążali nie wiadomo dokąd i – inaczej niż potomni – respektowali ciało Pani Życia i Śmierci, zagadkowej Matki Ziemi. Wiem, trochę odlatuję, i to w dziwne rejony, ale przy Kaszmirze ciężko nie odlecieć.
Kompozycję tę poznałem przeszło trzy dekady temu, gdy również moja przyszłość stała przede mną szerokim otworem, pełna zagadek i nadziei, z których, jak po latach mogę stwierdzić, wiele nie doczekało się odpowiedzi i spełnienia. A poznałem Kashmir, jak tyle innych kawałków, dzięki Ojcu, gdy pewnego wieczoru wracaliśmy w tygodniu z zaczynających się o 20:00 zajęć karate w centrum Krakowa, on zaś jak zawsze włączył jedną ze swoich kasetowych składanek. Kashmir zachwycił mnie od razu i nie wypuścił z miłosnego uścisku aż do dziś. A, że podkreślę, nie był to pierwszy numer Led Zeppelin, jaki poznałem, i wcale też nie jest to mój ulubiony utwór czwórki Anglików. Niemniej zajmuje poczesne drugie miejsce i do kresu mej wędrówki na pozycji tej pozostanie.
Wbrew nazwie utwór ten wcale nie powstał pod wrażeniem pobytu w Kaszmirze, więc na pograniczu Indii, Chin i Pakistanu, lecz przejazdu kwartetu po marokańskiej pustyni.
1976 – Black Sabbath, Gypsy (Technical Ecstasy)
Nie jest Technical Ecstasy cenionym przez fanów Black Sabbath albumem, co zrozumiałe, gdyż po 6 poprzednich płytach to rzeczywiście był zjazd. No ale co się dziwić? Jak kto krąży wokół Szatana i wiedźmiego sabatu, jak komu tylko diabelska szóstka w głowie, to wiadomo, że przy bożej siódemce musi powinąć mu się noga. O ile oczywiście ktoś wierzy w numerologię i tym podobne rzeczy. Faktem jednak jest, że siódmy, nie do końca spójny i nie pękający od przesadnie udanych kompozycji longplay kultowej kapeli z Birmingham dobry nie jest. Niemniej, zgodnie z tytułem, słuchając go można doświadczyć trochę Technicznej Ekstazy, w tym zaś względzie wyróżnię tu dwa utwory, a zatem zamykające album Dirty Women oraz Gypsy, w których istotnie jest czego posłuchać. Niepozbawiona dramatyzmu Gypsy to nader lubiana przeze mnie sabbathówka, w której słychać i piano, i pierwszorzędne solówy Iommiego, a gdzieś w podkteście pewnie snuje się i wiara w numerologię, wszak obcujemy tu z Cyganką, czy jak się teraz mówi – Romką. A wnosząc z tytułów obu wyszczególnionych numerów jasne staje się, co chłopaków najlepiej inspirowało przy tworzeniu muzyki – kobiety.
1977 – Daevid Allen, Poet for Sale (Now Is the Happiest Time of Your Life)
Jak przekazuje tytuł albumu, powstał on w najszczęśliwszym okresie żywota Daevida Allena, nieodżałowanej a barwnej postaci, m.in. lidera bohemy o nazwie Gong. Równie istotne, jak to, kiedy, jest pytanie o to, gdzie album ten powstał? Na Balearach, na Majorce, w miejscowości Deyá, w której wraz ze swą muzą, Gilli Smyth, Matką Gongu, tudzież dziećmi, córką Tasmin oraz synami Taliesinem i Orlando, wówczas bawił i cieszył się życiem Divided Alien. Kto chciałby więcej poczytać o sławnym australijskim huncwocie i jego perypetiach, a także idyllicznym ustroniu Smyth i Allena na wyspie, może zapoznać się z opublikowanymi na ArtRocku tekstami, tu zaś ograniczę się jedynie do podania informacji, iż to wtedy i tam, około połowy lat 70. w Bananamoon Observatory, powstał materiał, jaki zapełnił dwie Allenowe płyty, Good Morning i właśnie Now Is the Happiest Time of Your Life, na którym m.in. znalazła się piosnka Poet for Sale. Na przekór tytułowi jest to utrzymana w mocno minorowym nastroju diatryba, w jakiej monologowi poety akompaniują różne eteryczne głosy, gitara akustyczna i flet. Ładny, skłaniający do refleksji kawałek, z którego tekstem można zapoznać się przykładowo w tomiku Allena o tej samej nazwie, co przywołana tu piosenka.
1978 – Elton John, Song for Guy (A Single Man)
Wspaniałego głosu Eltona Johna zawsze dobrze się słucha, tak że nigdy nie ma się go dość, a przynajmniej ja tak mam, przy tym, co rzadkie w jego piosenkach, akurat w tej kompozycji wokal artysty prawie że nie pojawia się, a jak już, to wcale nie jest tak mocny, jak zwykle, wprost przeciwnie – jest eteryczny i ledwie go słychać, na dodatek usłyszeć można go dopiero pod koniec kawałka.
Song for Guy Anglik napisał sam. Jak wspominał:
„Pisząc tę piosenkę pewnej niedzieli, wyobrażałem sobie siebie unoszącego się w przestrzeni i spoglądającego w dół na swoje ciało. Chorobliwie opanowany tymi myślami, napisałem tę piosenkę o śmierci. Nazajutrz powiedziano mu, iż Guy, nasz 17-letni goniec, dzień wcześniej tragicznie zginął na swym motocyklu. Guy zmarł w dniu, w którym napisałem tę piosenkę”.
Pozbawiony pośpiechu i pianowo-wokalnych popisów Song for Guy to w twórczości Johna utwór unikalny, pełen nostalgii, szalenie refleksyjny, wręcz metafizyczny, bez zbędnych nut, na wskroś przemyślany i wycyzelowany, a przy tym nie pozbawiony głębi, która niekiedy rodzi się w człowieku, gdy wpada w odpowiedni nastrój i opanowany niewytłumaczalnym natchnieniem samotnie tworzy. W takich rzadkich przecież momentach rodzą się częstokroć rzeczy wielkie, a jedną z nich niewątpliwie jest oparty głównie na klawiszowym instrumentarium Song for Guy, chociaż bas, dzwonki wietrzne i shakery nie są tu pozbawione roli.
Utwór ten niejednokrotnie wykorzystywany bywał w świecie filmu, w tym w serialu The Crown, w chwytającej za gardło scenie, w jakiej nieszczęśliwa i osamotniona lady Diana Spencer, lepiej znana jako księżna Diana, samotnie tańczy w Pałacu Buckingham. Kto nie widział, niech zobaczy, bo warto.
1979 – Rory Gallagher, Bad Penny (Top Priority)
Dużo dobrego przyniosła kulturze europejskiej i światowej położona w północno-zachodniej Europie niewielka zielona wyspa, Irlandia, a jednym z wielu ciekawych twórców tamtejszej kultury był Rory Gallagher, o którym na ArtRocku pisywał Paweł Horyszny. Określany przez niektórych irlandzkim odpowiednikiem Claptona i Hendrixa oraz wirtuozem gitary, o którym nikt nie słyszał, posiada Gallagher w swej ojczyźnie status kultowy, co przejawia się choćby w liczbie wystawionych mu na wyspie pomników. Z powodu komplikacji zdrowotnych przedwcześnie zmarły w wieku 47 lat, tak zupełnie nieznany Gallagher znowuż nie jest, wszak sprzedano w świecie przeszło 30 milionów kopii jego płyt. Znajduje się na nich niemało godnych uwagi kawałków, a jeden z nich to Bad Penny z albumu Top Priority.
1980 – SBB, Memento z banalnym tryptykiem (Memento z banalnym tryptykiem)
Śląscy przodownicy polskiego rocka progresywnego i w ogóle ambitnego rockowego grania tak skutecznie Szukali, Burzyli i Budowali, że swym stojącym na wysokim poziomie dorobkiem artystycznym wystawili sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu. Dowodem na to są tak pojedyncze kompozycje, jak i całe albumy Silesian Blues Band, przykładowo fenomenalne Memento z banalnym tryptykiem, po którego nagraniu muzycy wprawdzie ruszyli własnymi ścieżkami, po latach jednak znów zwarli szyki i podarowali polskiej muzyce jeszcze wiele dobrego.
1981 – Electric Light Orchestra, Ticket to the Moon (Time)
Oto wyjęta z koncept albumu urocza ballada, z – jak to u ELO, miano wszakże zobowiązuje – elektroniką, przyjemnie zorkiestrowanymi smyczkami, chórkami i tekstem, w którym pojawia się niejeden kosmiczny motyw. Sam tytuł okazał się proroczy, no bo rzeczywiście dożyło się czasów, w których można zakupić bilet na lot pozaziemski, tak że tylko czekać, jak zaraz w jeden wieczór na randkę będzie można przelecieć się na Księżyc i z powrotem.
Wspomnę, iż pianowy wstęp utworu przyrównał Barry Delve, biograf i znawca grupy, do motywu z Sonaty Księżycowej Beethovena. Z dwojga dobrego wolę tę ostatnią.
1982 – Robert Plant, Moonlight in Samosa (Pictures at Eleven)
Po związanym ze zgonem Bonhama zaprzestaniu działalności przez Led Zeppelin trzej pozostali przy życiu członkowie grupy podążyli własnymi ścieżkami, o czym więcej napisałem w recenzji albumu Walking into Clarksdale, jaki nagrało dwóch z nich, Jimmy Page i Robert Plant. Zresztą napomknąłem o tym i w poprzednich „Fajnych kawałkach”, gdy na listę trafił pewien numer z pomienionej płyty. Z Zeppelinów największe sukcesy odnotowywał i najbardziej udaną karierę w kolejnych latach i dekadach rozwijał Plant, który w ’82 wydał swą debiutancką płytę solową, Pictures at Eleven. Ukazała się ona nakładem założonej w poprzedniej dekadzie przez Zeppelinów wytwórni Swan Song, która wydawała albumy ich oraz innych wykonawców. Zanim w ’83 wydawnictwo przestało funkcjonować, w ’82 jeszcze zdążyło wydać kilka płyt, m.in. ścieżkę dźwiękową Page’a do drugiej części Życzenia śmierci i Codę, pośmiertną kompilację Led Zeppelin, która niektórym się podoba, choć ja uważam, że – poza jednym kawałkiem i elementami innego – jest totalnym gniotem. Z tych trzech longplayów sygnowanych przez Page’a, LZ i Planta najlepsza okazała się płyta tego ostatniego, aczkolwiek i jej do doskonałości jest bardzo daleko. Mimo to odniosła pewien sukces, przede wszystkim w krajach anglosaskich. Wyróżniającą się na niej piosenką jest ballada Moonlight in Samosa, której zawsze fajnie się słucha, a może szczególnie w trasie lub wieczorem. Plant jak zwykle bardzo dobrze śpiewa, a wcale nie gorzej od niego wypadają towarzyszący mu muzycy, pośród których znalazł się i Phil Collins.
1983 – Dio, Holy Diver (Holy Diver)
Oto płyta, jaką Ronald James Padavona, lepiej znany jako Dio, o którym miałem okazję wspomnieć w pierwszej edycji „Fajnych kawałków” pod rokiem 1976 przy innym zespole, wydał już po nagraniu kilku albumów z grupami Rainbow i Black Sabbath. Z tego ostatniego odszedł w ‘82 wraz z perkusistą Vinnym Appice’em i we dwóch rychło sformowali własny band, eponimiczny Dio, którego debiut okazał się niemałym sukcesem i z biegiem czasu trafił do żelaznej klasyki heavy metalu. Na albumie tym znalazło się sporo hitowych heavymetalówek, takich jak otwierający album Stand Up and Shout czy Gypsy, po którego tytule widać, mając w pamięci choćby bleksabatowy numer o tej samej nazwie, że temat, ba, niech zabrzmi uczeniej – topos tajemniczych a nieco złowieszczych Cyganek był we wczesnym metalu dość oklepany. Dla podtrzymania tej tezy dodam, iż także duńskie Mercyful Fate w rok później zamieściło na swej płycie kawałek o takim samym, Cygankowym mianie. Wracając jednak do debiutu Dio: najbardziej znane z niego piosenki to dwa single, Rainbow in the Dark, w którym nieco drażni me uszy plastikowe brzmienie keyboardu, oraz tytułowy Holy Diver, jaki podoba mi się w całości.
Dodam, że tak jak Iron Maiden od początku zdobiło swe płyty facjatą własnej maskotki, Eddiego, tak na okładkach kilku albumów Dio znalazło się inne straszydło – demoniczny Murray, w przypadku Holy Diver rozprawiający się ze skrępowanym łańcuchami księdzem, jaki najwidoczniej za swe grzechy został poddany – stosowanej przez Kościół minionych wieków w ramach sądu bożego vel ordalium – próbie wody, zwanej „pławieniem czarownic”, tu przemienionej w pławienie księdza. Ten z „Hołli Dajwera”, czyli świętego nurka, najwyraźniej nie staje się świętym topielcem, co wedle ordaliowego przesądu wcale nie przemawia na jego korzyść. Dawniej wierzono bowiem, że ten, co pomimo więzów nie tonie, jest winny temu, o co go oskarżono (nawiasem ujmując – aż strach było umieć pływać). Wynikałoby z tego, że i męczony na okładce jegomość w koloratce, skoro nie idzie na dno, pozostaje w zmowie z trzymającym go na łańcuchu diabłem alias Murrayem i jest zatwardziałym grzesznikiem, może takim, jak co poniektórzy duszpasterze z szerokiego świata, w tym z Polski tudzież jej Sodomy i Dąbrowy.
1984 – Alphaville, Forever Young (Forever Young)
Ależ to był hicior! Co w pełni zrozumiałe, wystarczy posłuchać muzyki i tekstu, mądrych, ponadczasowych słów, które, jak tytuł piosenki, więcej z sobą niosą, niż na pozór wydawać by się mogło. Jest tu smutek i strata, dojrzałość, ale i młodzieńcza nadzieja i pasja, życie i śmierć; rodzące nostalgię, budzące rozczarowanie i skłaniające do pytań o sens tego wszystkiego refleksje o przemijaniu, o tym, co było, co jest, co mogłoby być, ale nie będzie. „Niektórzy są jak melodia, inni jak rytm/Wcześniej czy później ich wszystkich nie będzie/Dlaczego nie pozostaną młodzi?”. Samo życie, przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, nieustający łańcuch pokoleń i permanentna zmiana. Carpe diem, a przy tym świadomość, że do tej samej rzeki już się nie wejdzie. Nie dziw, że właśnie tak ukochał tę płytę Niemców Dobas, nie żyjący od lat recenzent ArtRocka. Była ostatnim albumem, jaki dla serwisu zrecenzował.
Napisałem, że to był hicior. Nie tylko był, ale jest i będzie. To cecha najlepszych utworów. Tych, które pozostają Forever Young.
1985 – Chris Isaak, Funeral in the Rain (Silvertone)
Chris Isaak, amerykański muzyk i piosenkarz, który największe sukcesy święcił w latach 80. i 90., grając tak, jak grywało się 25-30 lat wcześniej, ma w swoim dorobku niemało chwytliwych kawałków. Kilka fajnych piosenek, takich jak Dancin’, Voodoo czy The Lonely Ones, znalazło się już na jego debiucie i być może są one nawet lepsze, niźli zawarty tam Funeral in the Rain, tonący w deszczu pogrzebowej melancholii utwór, który przez złośliwość postanowiłem tu jednak dać na przekór niosącemu pewną nadzieję swym tytułem Forever Young. Warto wiedzieć, iż Isaaka, mistrza nastrojowych piosenek z opuszczonym na kwintę nosem, można zoczyć w niejednym filmie, przykładowo w Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną niedawno zmarłego i po wsze czasy nieodżałowanego Davida Lyncha.
1986 – Jan Hammer, Crockett's Theme (singiel Crockett's Theme/Miami Vice: New York Theme)
Jeśli z moim imiennikiem można sobie pochlipać nad utratą ukochanej bądź śmiercią cenionego reżysera, to przy nostalgicznym „Temacie Krokieta” autorstwa Czecha Jana Hammera można sobie powspominać stare dzieje, w których i ukochana, i Lynch naturalnie także mogą się pojawić. Ach, Sonny Crockett i Rico Tubbs, dwaj szykowni detektywi z jednego z gorętszych seriali lat 80., Policjantów z Miami; doprawdy, były to pierwsze lata mojego życia, jest co wspominać! W Polsce prześmiewczo okrzyknięto ich „Facetami z jajami”, co wcale nie było określeniem od rzeczy, bo oba chłopy jaja miały, jaja w serialu istotnie się działy, a jednym z lepszych było – proszę, ale jajo! – pojawienie się w jednym z odcinków samego Milesa Davisa, tak, tak, sławnego trębacza jazzowego, który w epizodzie Junk Love (siódmy odcinek sezonu drugiego) wcielił się w rolę alfonsa Ivory Jonesa. I to bynajmniej nie było pomysłem od czapy, bowiem Davis miał w swoim życiu epizod stręczenia kobiet, czym parał się wtedy, gdy kilka dekad wcześniej zmagał się z uzależnieniem od heroiny. Sam Crockett's Theme to kawałek instrumentalny, znany w kilku wersjach, z których może najlepszą jest zamieszczona na albumie kompilacyjnym Escape from Television Hammera. Jeżeli ktoś tego ostatniego za bardzo nie kojarzy, to warto bliżej mu się przyjrzeć, nagrywał bowiem sam i z najlepszymi – Santaną, McLaughlinem, Beckiem czy Di Meolą, dorobek ma tedy bogaty.
1987 – Sting, Englishman in New York (...Nothing Like the Sun)
Sting nagrał mnóstwo przebojów, dlatego niektóre jego bestofy należą do najlepszych składanek stanowiących wybór utworów jednego wykonawcy. Nie było więc przesadą, gdy swą pierwszą kompilację najlepszych piosenek, obejmującą cztery albumy wydane w okresie pierwszej dekady solowej działalności, zamianował jako „Pola złota” (Fields of Gold: The Best of Sting 1984–1994). Przy okazji był to sprytny chwyt marketingowy, wszak na wydanej rok wcześniej płycie artysty, Ten Summoner's Tales, jednym z hitów była zilustrowana teledyskiem piosenka Fields of Gold, jaką stworzył pod wpływem widoku z własnego domu, który – jak wspominał – „otoczony jest polami jęczmienia, a latem fascynująco jest oglądać wiatr przemieszczający się po mieniącej się powierzchni niczym fale na morzu złota”.
Tu wybrałem coś innego od „Pól złota”, a mianowicie „Anglika w Nowym Jorku”, Englishman in New York z drugiej płyty, na jakiej znalazł się cover Hendriksowego Little Wing, w tym przypadku nagrany przy udziale samego Gila Evansa, którego kompozycja otwierała poprzednie „Fajne kawałki”. Natomiast silnie jazzujący Englishman in New York to wyrafinowany i wysmakowany utwór, jaki Sting poświęcił swojemu znajomemu, Quentinowi Crispowi, zamieszkałemu wtedy w Nowym Jorku Anglikowi. Ów, jedna z ikon gejowskich, a podówczas już mocno wiekowy dżentelmen o niewieściej urodzie, nawet wystąpił w wyreżyserowanym przez Davida Finchera – tak, tego od Fight Clubu – wideoklipie, w którym obecny jest i sławny saksofonista Branford Marsalis. Po wielekroć wypowiadane na końcu przez Stinga ostatnie słowa piosenki, Be yourself no matter what they say, „Bądź sobą, to nieistotne, co powiedzą inni”, jak ulał pasują do Crispa i wszystkich tych, którzy na przekór światu podążają swoją ścieżką, trudną nieraz, ale jednak własną.
1988 – a-ha, Stay on These Roads (Stay on These Roads)
Norweska grupa synthpopowa czy poprockowa a-ha ma kilka szczególnie chwytliwych przebojów na koncie, takich, co to jak się uczepią człowieka, to od razu ma się ochotę parokrotnie ich posłuchać. Przykłady? Take On Me, Crying in the Rain bądź Lifelines, czyli otwieracze z albumów numer 1, 4 i 7. A to nie wszystko, wszak na drugiej płycie tria znalazł się Manhattan Skyline z cięższym riffem, na trzeciej zaś tytułowy Stay on These Roads, w którym Morten Harket doskonale interpretuje swą tęskną i dodającą otuchy pieśń miłosną, niesiony na skrzydłach wykreowanego przez kolegów, Magne Furuholmena i Paula Waaktaara-Savoya, podkładu muzycznego, głównie syntezatorowego. W skrócie – pościelówa pierwsza klasa.
Jako ciekawostkę można przypomnieć, iż to właśnie na trzeciej płycie Norwegów znalazł się numer The Living Daylights, który promował pierwszy z dwóch filmów o przygodach Jamesa Bonda, w jakich w agenta wcielił się Timothy Dalton. Film miał to samo miano, co piosenka, i w polskim tłumaczeniu znany jest głównie jako W obliczu śmierci. Trzeba przy tym odnotować, iż wersja na płycie a-ha różni się od tej z filmu, która została „usmyczkowiona” przez Johna Barry’ego, tj. twórcę ścieżki dźwiękowej tej części przygód Bonda. Jednakowoż w obu wersjach kawałek ten nie jest nawet w połowie tak przejmujący, jak Stay on These Roads.
1989 – Psyche, The Influence (The Influence)
Przez wzgląd na to, iż kanadyjską formację synthpopowo-darkwave’ową Psyche sformowało dwóch braci, Darrin i Stephen, a ten drugi z czasem zachorował na schizofrenię, nazwa kapeli wydaje się być nader trafna i znacząca. Kiedy zmaganie się z psychozą wyeliminowało na pewien czas Stephena Hussa, jego miejsce zajął inny Kanadyjczyk, David Kristian, który wraz z Darrinem stworzył album The Influence. Pomimo że Stephen nie brał udziału w jego powstaniu, to słychać, że jego stan musiał być silną inspiracją i wyznacznikiem kierunku, w jakim podążyli Kristian, odpowiedzialny za muzykę, i drugi z Hussów, który do poszczególnych kompozycji napisał słowa, jakie choćby w wymownym z tytułu numerze Haunted wydają się wcale znaczące. To samo zresztą wystukać można o Misery i innych. The Influence to dzieło bardzo minorowe, nasycone mrokiem, pesymizmem i depresyjnością, tak że wydawać się może, jakby nie biorący udziału w jego powstaniu, słowem – nieobecny, aktualnie zmarły już przed dekadą Stephen stale gdzieś w pobliżu przebywał. Zresztą też tak mam z jedną osobą, której już nie ma, która na zawsze pozostanie Forever Young, a która – czy raczej pamięć o niej – żyje we mnie i stale mi towarzyszy, choć to opowieść raczej nie do felietonu o fajnych kawałkach. Cała płyta jest bardzo udana, a najlepszy na niej jest utwór tytułowy, co ładnie opisał w swej recenzji mój kolega redakcyjny Kris, toteż zainteresowanych zachęcam do jej lektury.
1990 – Death Angel, Discontinued (Act III)
Nie ma na tegorocznej składance wiele metalu, ale Discontinued założonego w ’82 w Kalifornii przez thrashowców filipińskiego pochodzenia Death Angel wstawiłem tu z niekłamaną przyjemnością, bo to przykład metalu pierwszej wody. Piąty z dziesięciu kawałków zamieszczonych na trzecim a ostatnim przed rozpadem bandu w 1991 roku albumie studyjnym, bardzo zresztą udanym Act III, ma Discontinued szałowe, czysto instrumentalne wejście, pełne werwy i kreatywności muzycznej, tak dobre, że nieraz myślę sobie o nim jako o dwóch najlepszych minutach, jakie w ogóle nagrano w metalu. A jako że to dla mnie samego kwestia dyskusyjna, to nie przesądzając, czy to rzeczywiście są najlepsze dwie minuty metalowego naparzania, czy nie, stwierdzę jedynie, że ten wstęp jest ekstra. Jak i cały ten blisko 6-minutowy kawałek. Jak i cały Act III, z którego za sprawą teledysku pewnie najbardziej znana jest ballada A Room With a View.
1991 – Mother Gong, Child (Wild Child)
Jak wspomniałem, Matką Gongu była Gilli Smyth, przez lata towarzyszka i muza Daevida Allena, w świecie Gongu znana m.in. jako kosmiczna szeptaczka Shakti Yoni. Starsza od Berta Camemberta, znaczy się Allena o kilka lat, przeżyła go o ponad rok i jak on pozostawiła po sobie sporo dobrego, w tym nagrań pod przysługującym jej dumnym mianem Mother Gong. Do jej schedy należy choćby płyta Wild Child, na której szczególnie lubię niespiesznie snujące się Child, w którym saksofon przekazuje masę uczuć i emocji, współgrających z tekstem ułożonym przez poetkę. Na instrumencie tym zagrał Anglik Rob(ert) Calvert (nie mylić z wywodzącym się z RPA facetem z Hawkwinda) i stwierdzić muszę, iż to jego saksofonowe bajanie to liryzm najwyższej próby. Albo, inaczej ujmując, bo przecie rzecz dotyczy dziecka, istna bajka.
1992 – R.E.M., Drive (Automatic for the People)
Ma R.E.M. trochę niezapomnianych piosenek w dorobku, takich jak Losing My Religion czy Shiny Happy People z albumu Out of Time, albo też Everybody Hurts bądź Man on the Moon, jakie znalazły się na wydanej w rok później Automatic for the People, najlepszej moim zdaniem płycie zespołu. Poza przywołanymi hitami zawarty jest na niej mój ulubiony utwór czwórki Amerykanów, melancholijny Drive, z wzywającym młodzież do brania życia w swoje ręce wersem „Hey, kids, rock and roll”, dodatkowo upiększony grą smyczków, którą tak do tej, jak i trzech innych kompozycji zaaranżował nie kto inny, jak sam John Paul Jones, muzyk po wsze czasy pamiętany z Led Zeppelin. Utwory na AfdP są misternie skonstruowane, bogate instrumentalnie i tak wysmakowane, jak wiele piosenek Talk Talk czy Stinga, poza trzema pomienionymi kawałkami jest więc na niej czego słuchać. Co więcej, można też co nieco pooglądać, wszak aż do sześciu z dwunastu zamieszczonych na krążku numerów zrealizowano teledyski, w tym do Drive.
1993 – Michael Nyman, The Promise (The Piano (Original Music from the Film by Jane Campion composed by Michael Nyman))
Piękny i poruszający film Jane Campion, grająca na emocjach i przyprawiająca o porywy serca muzyka Michaela Nymana, a do tego świetna gra aktorska nie mogły nie przynieść twórcom Fortepianu kilku Oscarów, choć akurat kompozytor go nie dostał, ba, nawet nie został do otrzymania złotego ludka nominowany. Trzeba przyznać, że na 66. ceremonii wręczenia Oscarów konkurencja była wyjątkowo duża, w 1993 roku premierę miało bowiem multum znakomitych filmów, których muzykę doceniono bardziej niż tę z Fortepianu, o jakiej – przykładowo – jeden z recenzentów z serwisu AllMusic napisał, że jest „subtelna, ładna i trochę mdła”, choć ja akurat z ostatnim z użytych przezeń w przytoczonym zdaniu przymiotników zupełnie się nie zgadzam. Od grubo ponad 20 lat to jeden z najchętniej słuchanych przeze mnie soundtracków, który lubię w całości i bynajmniej nie mam pewności, że wybrany tu The Promise podoba mi się najbardziej. Album ten to najpopularniejsze z dokonań Nymana, sprzedane w kilku milionach kopii, z których jedna spoczywa i na mojej półce. Wrażliwcom i romantykom muzyka z The Piano powinna się spodobać.
1994 – Sinéad O'Connor, You Made Me the Thief of Your Heart (In the Name of the Father (Music from the Motion Picture Soundtrack))
Jednym z owych nominowanych w ’93 roku filmów był oparty na prawdziwej historii In the Name of the Father, mocny film Jima Sheridana. Fortepian otrzymał 8 nominacji, a zdobył 3 Oscary, natomiast W imię ojca nominowano w 7 kategoriach, lecz jego twórcy nie doczekali się ani jednej statuetki. Jak jednak wspomniałem, w 1993 roku konkurencja była wyjątkowo silna. Zaraz, zaraz, zrobiło się filmowo, a ma być o muzyce. No właśnie, zwieńczeniem ścieżki dźwiękowej do znakomitego przecież dzieła Sheridana był kawałek You Made Me the Thief of Your Heart, do jakiego reżyser zrealizował zresztą teledysk, wplatając do niego wycinki z filmu. Sheridan to Irlandczyk, podobnie jak trzej autorzy piosenki – Bono, Gavin Friday i Maurice Seezer, a W imię ojca to jedna z wielu historii, ukazujących niełatwe stosunki brytyjsko-irlandzkie. Związany z nimi gniew i ból, dojmujące poczucie straty, szczególnie dotkliwie odczuwane przez słabszą stronę konfliktu, irlandzką, wspaniale wyśpiewała w atmosferycznym You Made Me the Thief of Your Heart Irlandka z krwi i kości, dumna Sinéad O'Connor. Nieodżałowana Irlandka pozostawiła po sobie trochę dobrych piosenek, ta jednak nie ukazała się na żadnym z jej regularnych albumów, ale na wydanej w 1997 roku składance So Far... The Best Of. Zaznaczę, że nie tylko walory wokalne, lecz i muzyczne, w tym zakorzenienie w tradycji celtyckiej i bogata instrumentalizacja, czynią You Made Me the Thief of Your Heart godną uwagi pozycją, jedną z najlepszych, o ile wraz z Nothing Compares 2 U nie najlepszą w dorobku O'Connor. Gorąco polecam posłuchać ten zaśpiewany od serca kawałek, podobnie jak zobaczyć W imię ojca.
1995 – King Crimson, Dinosaur (THRAK)
Karmazynowego Króla osobom czytającym ArtRocka przedstawiać nie trzeba, bo to tak samo, jak mówienie o wieszczach w szkole: wszyscy wiedzą, że Mickiewicz wielkim poetą był, i podobnie wszyscy tu wiedzą, że King Crimson wielkim zespołem był. To samo zresztą można stwierdzić na temat Pink Floyd i Słowackiego. Oczywiście twórczości i osoby Mickiewicza można nie trawić, podobnie można nie lubić i nie słuchać KC, niemniej trudno przecenić znaczenie w muzyce progresywnej bandu o mianie inspirowanym postacią Belzebuba, a w polskiej literaturze znaczenie Mickiewicza, w którego utworach zresztą ten starożytny demon niejednokrotnie się pojawiał.
Wielkie bywały Krymzonowe płyty, wielkie bywały dinozaury, a jeden z nich pojawił się nawet na Thraku, jedenastym albumie studyjnym Króla, wydanym w jedenaście lat po dziesiątym, Three of a Perfect Pair. Ani Thrak nie jest największym dziełem King Crimson, ani Dinosaur nie jest największym dziełem Roberta Frippa i jego towarzyszy, niemniej zarówno Thrak, jak i Dinosaur są dokonaniami dużego kalibru. Ba, ten Dinosaur jest na Thraku i najdłuższy, i bodaj najlepszy, tedy z co najmniej dwóch względów to istny Tyrannosaurus rex tej bardzo udanej płyty.
1996 – Fiona Apple, Criminal (Tidal)
Był zakazany owoc, niech będzie, że było to jabłko, był i grzech pierworodny, jest owoc w nazwisku, to i do grzechu oraz zbrodni może być niedaleko, nie dziw zatem, że Fiona Apple, nowojorska piosenkarka i autorka, nie padła daleko od jabłoni czy drzewa prześladującej człowieka tradycji i już na swym debiucie solowym wyjawiła, że jest Criminal, kryminałką, przestępczynią i zbrodniarką, w tym przypadku bad girl, która sięga po zakazany owoc i łamie delicate man. Swoje zbrodnie zamanifestowała jednak dużo ciekawiej, aniżeli zwykle czynią to pospolite bandziory i bandziorki – piosenką własnego autorstwa z przewrotnym tekstem, ułożonym w formie modlitwy czy wyznania przewin podczas spowiedzi. Śpiewowi towarzyszy m.in. jazzujące piano, na którym Apple akurat sama nie zagrała, choć potrafi, wyręczając się dłońmi sprawnie przebiegającego po klawiszach Patricka Warrena. Do przeboju, jaki przyniósł autorce uznanie i nagrodę Grammy w kategorii „Best Female Rock Vocal Performance”, zrealizowany został teledysk, w którym na pozór kruchej i niewinnej istocie – Fionie we własnej osobie – momentami przydano ćpuńskiego looku, tzw. heroin chic, rozpowszechnionego w kinie i modzie lat 80. i 90. stylu, jaki charakteryzuje się m.in. bladością, podkrążonymi oczami, wyostrzonymi przez wychudzenie rysami twarzy czy postrzępionymi, pomierzwionymi włosami nie pierwszej świeżości, z czym poniekąd można kojarzyć chociażby Darryl Hannah vel Pris w Łowcy androidów i Winonę Ryder w roli Lydii Deetz w Soku z żuka, a już na pewno Kate Moss w reklamach bielizny i perfum Calvina Kleina.
1997 – Wu-Tang Clan, Reunited (Wu-Tang Forever)
Doprawdy, jest czego słuchać na drugim, podwójnym, blisko dwuipółgodzinnym albumie Wu-Tang Clan, jednej z najlepszych grup hiphopowych w historii. Skoro już trzykrotnie pojawiła się dwójka, to niech pojawi się po raz czwarty, zwłaszcza że jest ku temu dobry powód w postaci urozmaiconego smyczkami drugiego kawałka na płycie, Reunited, jaki nader lubię.
O istnieniu tej kapeli dowiedziałem się w trakcie pewnego wyjazdu pod koniec pierwszej klasy liceum, tedy w drugiej połowie lat 90. Zetknąłem się z jej twórczością za sprawą kolegi z klasy, skatera, który, odkąd go poznałem, palił trawę, tak że od nadmiaru gandzi już w – a jakże! – drugiej klasie dzień w dzień snuł się po szkole jak zombie i tylko szukał okazji i miejsca, żeby znowu zapalić. W wieku 16 lat bardziej niż człowieka przypominał wydrążone drzewo, które nie ma przed sobą przyszłości. Jeśli ją miał, to raczej niedługą i pogrążoną w ciemnych, osmolonych dymem marihuanowym barwach, o których dalej już pod kolejnym rocznikiem.
1998 – Madonna, Frozen (Ray of Light)
Lubię Lady in Black, Kobietę w Czerni, podobają mi się niektóre kobiety w czerni, nie dziw tedy, że podoba mi się i wideoklip do Frozen Madonny, która występuje w nim w moim ulubionym kolorze, czyli właśnie w czerni. Pełen artyzmu teledysk to jedno, a obrazowana przez niego ballada, brzmieniowo wyrafinowana i intrygująca, to drugie, w istocie zaś pierwsze i najważniejsze, bo wszak o muzykę nade wszystko tu idzie. No i o śpiew Madonny, jawiącej się w klipie jako wiedźmowate ucieleśnienie Jurajowego Lady in Black.
1999 – Primus, The Antipop (Antipop)
Wprawdzie mieszczący Frozen album Ray of Light uznawany jest za jeden z lepszych w dyskografii Madonny, gdyby jednak ktoś poczuł przesyt popem, to może spróbować odpopić się „Antypopem” Primusa. Band ten bliski jest mi od 1993 roku, kiedy to ukazała się płyta Pork Soda. Oryginalną a zakręconą muzykę tworzoną przez Lesa Claypoola i jego kolegów słuchałem szczególnie intensywnie w latach 90. i pierwszej dekadzie trzeciego tysiąclecia, niemniej lubię wracać do niej do dziś, w tym do tytułowego numeru z szóstego albumu Amerykanów.
A tak na marginesie – skoro Antipop jest szóstym albumem studyjnym Primusa, to niejeden numerolog czy zakapturzony posępek mógłby zadawać sobie pytanie, czy w tym Primusowym sprzeciwie wobec popu, owym niepokojącym przedrostku „anty-” aby nie skrywa się jakieś drugie dno, przewrotna czarciość czy szatańskość, wszak i sławniejszy od „Antypopu” jegomość, Antychryst, jednoznacznie utożsamiany jest z szóstką? Czy to ukryty, intencjonalny przekaz w dziele Primusa czy czysty przypadek? A może to efekt zabiegów tego, który wobec całego bożego stworzenia jest anty? Któż to rozsądzi, kto do tego dojdzie? Może jedynie sam Bóg na Ostatecznym Sądzie, już poniewczasie, gdy nikogo z żywych, bo z oczywistych względów ani jeden się nie ostanie, interesować to nie będzie.
2000 – Cypress Hill, (Rock) Superstar (feat. Chino Moreno and Everlast) (Skull & Bones)
W przeciwieństwie do Wu-Tangu Cypress Hill to reprezentanci hip-hopu nie ze Wschodniego, lecz z Zachodniego Wybrzeża. Nagrali sporo interesującego materiału, nie wyłącznie w stylistyce czysto hiphopowej, ale i rockowo-metalowej, czego liczne przykłady znaleźć można na płytach z 2000 i 2001 roku. Na starszej, dwupłytowej, podzielonej na część rapową (Skull) i rockową (Bones), zamieszczone zostały dwie wersje świetnego numeru, jaki promował album. To nagrany m.in. z udziałem Eminema i Noreagi (Rap) Superstar oraz przy wsparciu Everlasta i Chino Moreno z Deftonesów (Rock) Superstar. Obie wersje są dobre, a choć pierwsza ma fajną codę, której brakuje drugiej, to tu wybrałem właśnie tę cięższą, rockową, a w istocie – metalową. Wiadomo, publikacja na ArtRocku zobowiązuje. Jak widać, podobnie jak przy wpisie o Wu-Tangu, tak przy wzmiance o Cypress Hill wszystko kręci się wokół dwójki.
2001 – D12, Fight Music (Devil's Night)
W notce o D12 dwójki również nie zabraknie, grupę tworzyło bowiem 6 artystów, z których każdy posiadał swe muzyczne alter ego, a że 6 x 2 = 12, to stąd nazwa, The Dirty Dozen, Parszywa Dwunastka. Pomysłodawcą utworzenia tego bandu był w 1996 r. Proof, właśc. DeShaun Holton, od dzieciństwa przyjaciel Marshalla Mathersa, znaczy się Eminema, który po kilku latach zastąpił jednego z zastrzelonych członków kolektywu. Z D12 Eminem nagrywał zresztą dłużej niż sam Proof, który w 2006 również został zabity, zaliczając w trakcie awantury w klubie trzy kulki, dwie w klatkę piersiową i jedną w głowę. Jak widać, nie brakowało wokół D12 przemocy i brutalności, zrozumiałe więc, że znajdowała ona swój wyraz w ich tekstach i muzyce, czego dowodem jest wybrany tu kawałek, Fight Music. Dobrze unaocznia to i zrealizowany do niego wideoklip, w którym – jak w Skull & Bones Cypressów – pojawia się podział na rap i rock, muzykę, ogólnie ujmując, czarnych i białych, w tym przypadku grupy rockersów i raperów (nawiasem ujmując – wspominani są także zwolennicy popu i R&B), obok których występuje jeszcze mieszana paczka czarnych kolesi z białasem na czele, czyli Eminemem. Zwrócenie uwagi na kolor skóry artysty było nawiązaniem do tego, że zrazu krzywo na niego patrzono jako na białego, a nie czarnego rapera. Zaiste, przez całe lata wielu niejednokrotnie niezdrowo ekscytowało się tym jego odmiennym od większości hiphopowców pochodzeniem, zupełnie jakby biały nie mógł być dobrym raperem, a czarny, dajmy na to, głową Commonwealthu. Choć nie odbywa się to bez oporów, świat szczęśliwie idzie naprzód i co zdawało się niemożliwe, możliwym się staje. Po prawdzie, nie tylko w ArtRocku walka o progres stale się toczy.
2002 – Morcheeba, Otherwise (Charango)
Do jakiegoś rodzaju może nie tyle walki, co niezgodności doszło po nagraniu płyty Charango pomiędzy wokalistką Skye Edwards i braćmi Paulem i Rossem Godfreyami, we troje – członkami-założycielami brytyjskiej grupy Morcheeba, triphopowej, ale umiejętnie inkorporującej do swej twórczości i inne gatunki muzyczne, takie jak blues, jazz, funk, hip-hop czy reggae. Ku zadowoleniu fanów troje muzyków w przyszłości znów połączyło siły, wspólnie nagrywając kolejne płyty. Natomiast enigmatyczna nazwa grupy wzięła się z gry słów: MOR to skrót od middle of the road, określenia wskazującego na pewien format muzyki radiowej, w którym silny nacisk położony jest na melodyjność, techniki harmonii wokalnej oraz nienachalne aranżacje orkiestrowe; drugi człon nazwy to cheeba, określenie zapożyczone od amerykańskiego rapera Schoolly’ego D, który slangowo tak nazywał cannabis; wynika stąd, iż nazwa formacji wskazuje na styl uprawianej przez nią muzyki oraz na zwiększone (MOR = more) zapotrzebowanie na marihuanę, najkrócej ujmując – muzycy chcieli więcej maryśki. Uszlachetniony smyczkami i skąpany w zmysłowym, melancholijnym śpiewie Skye Otherwise to jasny dowód na to, że trio pozostało wierne pierwotnym założeniom i tworzyło muzykę elegancką, stonowaną i relaksującą, taką, jakiej dobrze słucha się w domu, samochodzie czy pracy.
2003 – Paul Shapiro, Ma Lecha Hayam (Midnight Minyan)
Nowojorski saksofonista Paul Shapiro nagrywał m.in. z Johnem Zornem, Michaelem Jacksonem czy Lou Reedem, zanim w 2003 roku ogłosił nakładem Zornowego wydawnictwa Tzadik płytę sygnowaną swoim nazwiskiem. Jej tytuł odnosi się do minjanu, w judaizmie zgromadzenia dziesięciu osób wymaganych m.in. do odprawienia modłów w synagodze, zaś tytuł polecanego tu utworu do pieśni śpiewanej na Pesach, jednakowoż okazuje się, iż samych muzyków, jakich usłyszeć można na albumie, było sześciu, ci zaś wygranymi na swych instrumentach nutami z gracją zastąpili poetyckie słowa świątecznej piosenki. Brzmi to całkiem czarownie, elegancko i nostalgicznie, a jednocześnie knajpiarsko, jak granie dla odprężenia po długich godzinach pracy przez sekstet dobrze znających się i doświadczonych instrumentalistów, którzy umiejętnie łączą klezmerskie granie z oldschoolowym jazzem. A jakby doliczyć jeszcze Zorna, Halla, Giranda i Ebeline’a, odpowiedzialnych za nagranie, mastering i produkcję, to akurat uzbierałoby się tych dziesięciu chłopa do minjanu.
2004 – Velvet Revolver, Slither (Contraband)
Jeżeli ktoś lubi dobrze zagrany, prostolinijny i nieskomplikowany hard rock, to do gustu prawdopodobnie przypadnie jej czy mu debiut Velvet Revolver, supergrupy złożonej z Dave’a Kushnera, trzech byłych członków Guns N' Roses oraz – nieżyjącego już od blisko dekady – Scotta Weilanda, wcześniej i później wokalisty Stone Temple Pilots. Z płyty tej, lepszej od drugiej, najbardziej lubię Slither z popisową solówką Slasha. Nie tylko mnie spodobał się ten numer, skoro w 2005 roku zespół zdobył dzięki niemu nagrodę Grammy w kategorii „Best Hard Rock Performance”.
2005 – Riverside, Reality Dream III (Second Life Syndrome)
Riverside to w XXI w. bez dwóch zdań chluba polskiego rocka progresywnego w kraju i świecie. Z takim lub podobnym stwierdzeniem fani progresji pewnie się zgodzą, natomiast do niezgody niewątpliwie doszłoby przy wyborze najlepszej płyty tej wywodzącej się z Warszawy grupy. Bo, wiadomo, każdy lubi trochę bardziej tę czy inną płytę, a trochę wszakże uzbierało się ich w 24-letnim dorobku Riverside, które pewnie już coś szykuje na przypadające w następnym roku 25-lecie swojego istnienia. Ja sam najbardziej lubię ADHD, czyli Anno Domini High Definition, oraz Second Life Syndrome, na którym pewnie i jest coś lepszego od instrumentalnego Reality Dream III, a myślę tu m.in. o kilkuczęściowej, rozbudowanej kompozycji tytułowej, niemniej i ten ich instrumental jest niczego sobie.
2006 – OOIOO, UMA (Taiga)
Ciekawe i niespotykane są mocno eksperymentalne poczynania japońskiej kapeli rockowej OOIOO. Jest ona złożona z samych kobiet, którym lideruje Yoshimi, a właśc. Yoshimi Yokota, pomysłodawczyni utworzenia bandu, jaki wykonuje oryginalną muzykę, będącą wypadkową kreatywności członkiń zespołu, czerpiących inspiracje z tradycji muzycznych różnych zakątków świata. Dowodem na tę muzyczną unikalność jest chociażby perkusyjna, wyróżniająca się dynamizmem UMA, która swoją drogą trochę brzmi niczym jakaś marszowa śpiewka żeńskiego oddziału, w którym dowódczyni nadaje ton, a w ślad za nią podkomendne chóralnie pokrzykują, zagrzewając się do działania. Podobnie jak oryginalna i wyrazista jest muzyka Japonek, tak oryginalne i wyraziste są zwykle pstrokate okładki ich płyt, w tym przywołanego tu albumu Taiga, co po naszemu oznaczać będzie tajgę, a po japońsku – wielką rzekę. Na froncie tej płyty bodaj widać nawiązania do obu tych znaczeń, przy tym znajdujące się na niej elementy poniekąd układają się w dalekowschodnią twarz z otwartymi ustami. Twórczość OOIOO może poszerzać horyzont muzyczny słuchacza, choć bez wątpienia ma szansę przypaść do gustu węższemu niźli szerszemu gronu odbiorców.
2007 – Steve Vai, For the Love of God (Sound Theories Vol. I & II)
Nie kręcą mnie zbytnio popisy wirtuozów gitary w rodzaju Joe’ego Satrianiego, Steve’a Vaia czy Tony’ego MacAlpine’a, niemniej ich kunszt i umiejętności oczywiście doceniam, a też z własnego doświadczenia wiem, że oglądanie ich występów na żywo robi wrażenie, wszak kiedyś po koncercie jednego z nich nawet napisałem dla ArtRocka tekst o epifanii doznanej przy ulicy świętego Tomasza w Krakowie. Lata wcześniej jakiejś epifanii czy wręcz teofanii zaznać miał czwartego dnia prowadzonego przez siebie dziesięciodniowego postu Steve Vai, który widocznie niczym mistyk poprzez samoumartwienie usiłował zajrzeć poza zasłonę rzeczywistości. Dowodem na to, że mu się udało, ma być misterna kompozycja For the Love of God, zamieszczona na jego drugim albumie, Passion and Warfare, na którym jest siódma, co nie jest bez znaczenia, wszakże liczbę tę wielu kojarzy z Bogiem. Wprawdzie sam nie doświadczam jakiejkolwiek epifanii czy teofanii, słuchając utworu For the Love of God, który mój kolega redakcyjny, Piotr „Strzyż” Strzyżowski, określił w recenzji płyty jako „jeden z hymnów gitarowego rocka”, niemniej kawałka tego słuchać lubię, zwłaszcza w koncertowym wykonaniu zawartym na albumie Sound Theories, jaki z towarzyszeniem Metropole Orkest wirtuoz zarejestrował w Niderlandach. Po prawdzie, następujące po orkiestrowym preludium przebudzenie i ryk gitary elektrycznej brzmią fenomenalnie, tak samo jak dalsza jazda gitarowa Vaia. Warto posłuchać, warto zobaczyć, chociażby na SteveVaiHimself, tj. oficjalnym kanale muzyka w serwisie YouTube.
2008 – Lunatic Soul, Out On a Limb (Lunatic Soul)
Debiut Lunatic Soul, solowego projektu Mariusza Dudy z Riverside, od razu po premierze przypadł mi do gustu. Nagrany bez sięgania po gitarę elektryczną, jest zdecydowanie bardziej stonowany i wyciszony od gros materiału stworzonego przez macierzystą formację muzyka. Opowiada o przemijaniu, zawiera kompozycje równie przemyślane, jak refleksyjne, bardzo osobiste, momentami wręcz poruszające, ładnie skrojone i nie pozbawione pewnej dystynkcji, takie, jakich po prostu przyjemnie się słucha, w czym można by Lunatic Soul przyrównać do Damnation Opethu. Zapadające w pamięć The New Beginning, utwór tytułowy czy urozmaicone płaczem Out On a Limb z transową linią basu to ledwie 30 procent zawartości tej w 100 procentach udanej płyty. Nie jest to arcydzieło, ale z pewnością dzieło.
2009 – Charlotte Gainsbourg, IRM (IRM)
Jak wiadomo z przydługiego wstępu do niniejszego felietonu, także dla Charlotte naruszyłem swoje pisane zasady z poprzednich lat. Ale jak tu ich nie przekraczać, skoro Gainsbourg ma tyle fajnych kawałków na koncie? Kolejnym po Deadly Valentine, jakim ekscytowałem się przed dwoma laty, jest IRM. Zapisałem kolejnym, ale tak naprawdę wcześniejszym, ukazał się bowiem na starszej płycie, która powstała po tym, jak aktorskie wcielenie Charlotte zagrało w mrocznym a naćkanym kodami kulturowymi Antychryście (2009) Larsa von Triera oraz po tym, jak w 2007 r. biedaczka doznała poważnych obrażeń głowy, przez które musiała poddać się operacji i przejść długotrwałe leczenie. Oba te wydarzenia odcisnęły piętno na jej trzecim albumie studyjnym, nazwanym tak, a nie inaczej w nawiązaniu do IRM, jak po francusku w skrócie określa się obrazowanie metodą rezonansu elektromagnetycznego, którym w okresie terapii Gainsbourg była wielokrotnie badana. Tytułowy kawałek, tak mocno perkusyjny, że wręcz trybalny, z zainkorporowanymi odgłosami wydawanymi przez rezonans magnetyczny, oddaje odczucia, jakie towarzyszyły Charlotte, gdy znajdowała się wewnątrz aparatu, kiedy to sposobem na ucieczkę było dla niej myślenie o muzyce. Wszystko wydawało się jej wówczas szalenie rytmiczne i chaotyczne, co oddaje właśnie piosenka IRM. Tak ją, jak i większość materiału na płycie napisał i wyprodukował amerykański twórca muzyki Beck, który w IRM starał się oddać – tak instrumentalnie, jak i słownie, napisał bowiem jedno i drugie, tzn. muzę i słowa – to, przez co przeszła Gainsbourg. Jej głos w tym kawałku dochodzi z pewnego dystansu, w miarę rozwoju kompozycji niknie gdzieś w czasie i przestrzeni, tak że w przeciwieństwie do opartej na wyrazistym beacie muzyki, jaka twardo przypomina o otaczającej słuchacza rzeczywistości, zdaje się być jedynie ulotną halucynacją.
2010 – Birds & Buildings, Battalion (Bantam to Behemoth)
Od razu wiedziałem, że chcę postawić na półce tę płytę, kiedy po raz pierwszy usłyszałem ją przed kilkunastoma laty. Wprawdzie jako mieszkańcowi Krakowa nazwa zespołu Birds & Buildings może najlepiej mi się nie kojarzyć, gdyż zwłaszcza lubiane przez turystów gołębie potrafią być prawdziwym utrapieniem tak dla ludzi, jak dla zamieszkiwanych przez nich, a z dezynwolturą zapaskudzanych przez ptaszyska budynków, w tym dachów, strychów czy balkonów, niemniej debiutancki krążek owej amerykańskiej formacji, Bantam to Behemoth, to kawał grania, takiego, co to zadowolić może miłośników kreatywnej progresji, w którą śmiało wplatane są elementy awangardy, zeuhlu i jazzu. W prezentowanym tu kawałku szczególnie lubię wyciszoną część środkową, w jakiej napięcie stale narasta i oczywiście z całą mocą oraz intensywnością kulminuje w finale, w czym niemałą zasługę ma posiadający polskie korzenie Brian Falkowski, który na albumie porywająco gra na dęciakach – saksofonie, flecie i klarnecie. Wszyscy instrumentaliści wypadają tu zresztą świetnie, największą bolączką albumu są natomiast słabe i mało wyraziste wokale.
2011 – Moriarty, Clementine (The Missing Room)
W ’97 była Zbrodnia, jaką popełniła Fiona A., jednakowoż kryjącym się za nią mastermindem pewnie mógłby być sam Napoleon zbrodni, czyli Moriarty, wielki antagonista Sherlocka Holmesa. Ale żarty na bok, pisanina tu bowiem o zespole, jaki na swe miano przyjął, zdaje się, właśnie nazwisko sławnego złoczyńcy. Jednak czy na pewno chodzi o tę samą postać? Bynajmniej, gdyż nie o wymyślonego przez Arthura Conana Doyle’a Jamesa Moriarty’ego tu idzie, lecz o Deana Moriarty’ego, jednego z bohaterów powieści W drodze kultowego dla wielu Johna Kerouaca, jednego z twórców ruchu bitników. Co więcej, ten Kerouacowy Moriarty to żaden wymysł pisarza, lecz osobnik bazujący na człowieku z krwi i kości, Nealu Cassadym, który był jednym z czołowych reprezentantów Beat Generation. Właśnie na jego cześć przyjęła swe miano wspominana tu grupa, złożona z międzynarodowego, choć jakoś połączonego Francją towarzystwa, którego każda cząstka występuje na scenie pod nazwiskiem Moriarty, przykładowo wokalistka Rosemary Standley – jako Rosemary Moriarty. To różnorodne pochodzenie skutkuje tym, iż kapela tworzy nader intrygującą muzykę. Jej wielkim atutem i ozdobą bez wątpienia jest różnobarwny i ekspresyjny głos przywołanej wyżej wokalistki, za sprawą której niekiedy można odnieść wrażenie, jakby przeniosło się do kultury wokalnej sprzed kilkudziesięciu lat.
2012 – Asaf Avidan, Different Pulses (Different Pulses)
Niemniej misterne piosenki niźli Moriarty posiada w swym dorobku Asaf Avidan, śpiewający z charakterystyczną i niekoniecznie mogącą podobać się manierą muzyk, który w połowie ubiegłego roku zamieszkiwał na południu Francji, wcześniej żył m.in. na Jamajce, a urodził się w Jerozolimie, jednakowoż jak każdy nie lubi być szufladkowany, woli przeto, by nie mówić o nim jako o „artyście izraelskim”, lecz „artyście z Izraela”. Pierwsze płyty nagrywał w ramach projektu Asaf Avidan & the Mojos, a po rozpadzie zespołu postawił na karierę solową, której dziewiczym owocem stała się wydana najpierw w rodzinnym kraju, a potem międzynarodowo płyta Different Pulses, jaką otwiera utwór tytułowy, uważany przeze mnie za majstersztyk.
Jako że Avidan ma na swoim koncie więcej udanych piosenek, ja zaś kolejnym razem już w ogóle nie będę się przejmować uchylonym przez siebie nakazem wyrytym na spękanej tablicy fajnokawałkowych przykazań, to możliwe, że w przyszłości jeszcze niejeden utwór „artysty z Izraela” znajdzie miejsce na moich playlistach.
2013 – Daft Punk, Instant Crush (Random Access Memories)
Instant Crush to przebój francuskich elektroników z projektu Daft Punk, jaki w ‘83 utworzyli Thomas Bangalter i Guy-Manuel de Homem-Christo, którzy hitowym albumem Random Access Memories oddali hołd muzyce i wykonawcom sprzed kilku dekad, muzie i twórcom ze swego dzieciństwa i nastoletniości. Z pomocą zaproszonego do współpracy zastępu muzyków, pośród których znalazły się takie postacie, jak choćby Julian Casablancas, Nile Rodgers, Pharell Williams czy Giorgio Moroder, nazywany „ojcem disco”, zrobili to tak dobrze, iż płytą tą zawojowali świat, w rezultacie zdobywając powszechne uznanie, jakie przełożyło się m.in. na 5 nagród Grammy. Do dodania tego konkretnego kawałka skłoniła mnie reklama jaskrawożółtego Renault 5, którą po wielekroć wyświetlano podczas ubiegłorocznych Letnich Igrzysk Olimpijskich w Paryżu. A ponieważ zmagania sportowców i narodów podczas każdych igrzysk oglądam namiętnie, to i ten raz po raz słyszany w reklamie numer wbił mi się w pamięć, tak że już zawsze będzie kojarzyć mi się z olimpijskim współzawodnictwem w stolicy Francji. No i z wściekle żółtą Piątką.
2014 – Royal Blood, Figure It Out (Royal Blood)
Było francuskie duo Daft Punk, to dla zachowania równowagi niechże pojawi się duo Royal Blood z drugiej strony kanału La Manche, z położonego nad samym English Channel miasta Worthing. Swoim eponimicznym debiutem wprawdzie nie odnieśli dwaj Anglicy – basista Mike Kerr i perkusista Ben Thatcher – aż tak ogromnego sukcesu, jak rok wcześniej dwaj Francuzi, niemniej swą hałaśliwą, topornawą odmianą rocka zdobyli wcale niemały poklask i rozgłos w świecie, a rockowe bożyszcze w osobie Jimmy’ego Page’a po zobaczeniu koncertu młodzieńców w Nowym Jorku nawet stwierdziło na łamach „New Musical Express”, czyli „NME”, że grają muzykę „ogromnej jakości” i „wyniosą rock na nowe wyżyny”. Nawet jeśli tak się nie stało, a nie stało, to trzeba przyznać, że twierdzenia Page’a nie były całkiem bezpodstawne, bowiem chłopaki potrafią stworzyć fajny riff, co, jak wiadomo, jest podstawą szałowego kawałka skały, a za przykład niechaj posłuży tu otwierający album Out of the Black lub wciągnięty na niniejszą listę Figure It Out, który fanom rocka i metalu z miejsca powinien przypaść do gustu.
2015 – Buddy Guy, Wear You Out (feat. Billy Gibbons) (Born to Play Guitar)
Co stanie się, gdy szyki zewrze jeden z najlepszych i najbardziej wpływowych gitarzystów bluesowych, jakim bez wątpienia jest Buddy Guy, oraz gorącokrwisty Teksańczyk Billy Gibbons, założyciel kapeli ZZ Top, także będący wcale utalentowanym gitarzystą? Wiadomo, powstanie odlotowo zagrany, bluesrockowy numer, jakim jest wspólnie zaśpiewany przez obu pomienionych muzyków Wear You Out, który, podobnie jak Slither Velvet Revolver, jest niczym więcej, niż świetnie wykonanym, pełnym werwy kawałkiem. No i jak Slither dał Grammy VR, tak Born to Play Guitar przyniósł Buddy’emu Guyowi nagrodę Grammy, choć w innej kategorii – Best Blues Album.
2016 – Leonard Cohen, You Want It Darker (You Want It Darker)
Przeczuwając nadciągający koniec, Leonard Cohen, podobnie jak zmarły tego samego roku David Bowie, nagrał naznaczony cieniem śmierci album. Obaj doczekali się premier swoich finalnych dzieł: Blackstar Anglika ukazało się na 2 dni przed jego zgonem, a You Want It Darker – 17 dni przed odejściem mającego przybyłych z Polski przodków Kanadyjczyka. Obie płyty okazały się udane i przyniosły, choć już pośmiertnie, kolejne dowody uznania od dekad uznanym artystom, w tym nagrody Grammy w kategorii „Best Rock Performance”. Obaj zdobyli je za utwory tytułowe, które swymi nazwami jednoznacznie wskazywać miały na zmierzch i ostateczne pożegnanie.
You Want It Darker to utwór wyjątkowo nastrojowy i uroczysty, tak muzycznie, jak wokalnie, a głęboki i zmysłowy śpiew Cohena z charakterystyczną dlań elegancją przekazuje skłaniający do refleksji tekst, stanowiący osobiste rozliczenie z życiem oraz intymną konwersację z Bogiem.
2017 – Kingsborough, Hard on the Heart (1544)
O istnieniu Kingsborough prawdopodobnie w życiu bym się nie dowiedział, gdyby nie serial, w jakim kapelę tę usłyszałem. Samego patrzydła zapewne też bym nie zoczył, gdyby nie jego tytuł, natychmiast niosący myśl ku lubianym od dziecka opowieściom z dreszczykiem pióra Edgara Allana Poe. Chodzi o bazujący na twórczości Amerykanina, w tym poemacie Kruk i opowieściach niesamowitych, serial Zagłada Domu Usherów, stworzony przez Mike’a Flanagana, który umiejętnie i pomysłowo połączył poszczególne utwory Poego we wcale interesującą, osadzoną we współczesnych realiach opowieść. Hard on the Heart to wprawdzie niespecjalnie skomplikowany, za to bardzo fajny kawałek, czadowy przebój z nutą naznaczonej goryczą zadumy, który spodobał mi się tak bardzo, że w 2023 i 2024 r. należał do najczęściej słuchanych przeze mnie piosenek.
2018 – Ben LaMar Gay, The Escape, The Chase (500 Chains)
Jedną z bardziej interesujących postaci na współczesnej scenie jazzowej jest Ben LaMar Gay, kornecista wywodzący się z Chicago, w którym od młodości związany jest z AACM (Association for the Advancement of Creative Musicians), powstałą w 1965 r. organizacją samopomocową, wspierającą rozwój uzdolnionych muzyków afroamerykańskich. Jednym z nich jest awangardzista i eksperymentator Anthony Braxton, sławny a zasłużony tak dla AACM, jak dla awangardy jazzowej multiinstrumentalista i intelektualista, który dopiero co, 4. czerwca, obchodził 80. urodziny. Wracając jednak do Gaya: ponieważ jadał on chleb z niejednego muzycznego pieca, to sam zaczął tworzyć i wypiekać muzykę eklektyczną i wielobarwną, intrygującą, zasilaną inspiracjami płynącymi z wielu gatunków muzycznych oraz tradycji obu Ameryk, stąd przez opiniotwórczy magazyn „The Wire” określoną jako „panamerykańską” (Pan-Americana). Nie powinno być przeto zaskoczeniem, iż w takich kompozycjach, jak blisko 10-minutowe The Escape, The Chase odbiorca ma czego słuchać, ma się czym zachwycać i inspirować.
2019 – Lou Doillon, Soliloquy (Soliloquy)
Przywołana już kiedyś z imienia i nazwiska przy starszej siostrze Lou Doillon śpiewa wcale nie gorzej niż ona, Charlotte Gainsbourg. Podobnie jak Charlotte, posiada Lou, artystka wszechstronna, nie tylko piosenkarka, ale też m.in. aktorka i modelka, kilka ciekawych płyt na koncie. Obdarzona niskim głosem, o tyleż interesującej, co charakterystycznej barwie, do swych inspiracji muzycznych zalicza kilkoro twórców, jacy pojawili się i na tegorocznej składance – Ninę Simone, Tima Buckleya, Fionę Apple i Leonarda Cohena. Swe utrzymane w stylistyce ambitnego popu utwory pisze sama, tak muzykę, jak słowa, które doskonale interpretuje chociażby w tytułowej piosence z Solilloquy, trzeciego, jak dotąd ostatniego albumu studyjnego. Z tych trzech płyt każdą wyróżnia muzyka udana a wyszukana.
2020 – Angel Bat Dawid & Tha Brothahood, Black Family (Live)
Z pomienionym dopiero co Ben LaMar Gayem współpracuje nieraz Angel Elmore, szerzej znana jako Angel Bat Dawid, kolejna ciekawa persona związana z Chicago. Podobnie jak Gay, ta charakterna artystka i improwizatorka, ekstatyczna wokalistka i multiinstrumentalistka, charyzmatyczna bandliderka i performerka, śmiało czerpie z różnorakich stylów i tradycji, łącząc je z powodzeniem w swym tyglu muzycznym, co słychać i na płytach, i w trakcie występów, czego potwierdzeniem jest album koncertowy Live, jaki dokumentuje występ Angel Bat Dawid z jej zespołem Tha Brothahood. Sama wywodzi się z bardzo religijnej rodziny, a jej rodzice należą do ruchu Czarnych Izraelitów (Black Hebrew Israelites), wedle których Afroamerykanie to potomni starożytnych Izraelitów. Możliwe, że wiara w to skłoniła i uduchowioną Anielicę do przyjęcia przydomka „Bat Dawid”, tj. „Córka Dawida”. Religijne odniesienia oczywiście przejawiają się i w jej muzyce, chociażby w samym tytule głośnego albumu Bat Dawid The Oracle (ang. Wyrocznia), który znalazł uznanie w świecie i został okrzyknięty „mapą drogową” wiodącą słuchacza do korzeni całej muzyki Czarnej Rodziny. Pean na cześć tej ostatniej wspaniale wyszedł Anielicy i Bractwu (czy Braterstwu) na wspomnianej kilka linijek wyżej koncertówce, toteż właśnie Black Family wybrałem tu jako reprezentatywny dla nich kawałek.
2021 – Hiromi, Someday (Silver Lining Suite)
Hiromi, a właściwie Hiromi Uehara, to utalentowana pianistka i kompozytorka jazzowa z Japonii, która studiowała swą sztukę w sławnym bostońskim Berklee College of Music, a jednym z jej mentorów i mistrzów był zachwalany przez Milesa Davisa Ahmad Jamal. Ceniona przez najlepszych współczesnych muzyków, współpracowała m.in. z Chickiem Coreą, Stanleyem Clarke’iem czy Anthonym Jacksonem, a od przeszło 20 lat nagrywa cieszące się uznaniem albumy, takie jak Silver Lining Suite. Wystąpił na nim w kwintecie z Hiromi kwartet smyczkowy pod kierunkiem koncertmistrza Tatsuo Nishie, który na co dzień współpracuje z tokijską Nową Filharmonią Japońską, zrozumiałe przeto, że i na pomienionej płycie jazz wikła się z muzyką klasyczną, a z pianinem przeplatają się skrzypce, altówka i wiolonczela. Tak jest choćby w polecanym tu Someday, który niekoniecznie jest najlepszym utworem na tym nader udanym i różnorodnym albumie, jakiego w całości słucha się wybornie.
2022 – Björk, Atopos (feat. Kasimyn) (Fossora)
Björk to artystka wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju, podobnie jak mieszkaniec planety B-612; Islandka niczym Mały Książę orbituje we własnym kosmosie. Tak jak unikalna jest ona, tak i unikatowa jest jej muzyka. A ten jeden utwór, z wyrazistym beatem, towarzyszeniem oboju i baterii klarnetów, nagrany przy udziale Indonezyjczyka Kasimyna, to większe osiągnięcie artystyczne niźli dyskografia niejednego zespołu czy wykonawcy.
Kawałek, jak to u Björk, nietypowy, nieprzewidywalny, stojący na wysokim poziomie artystycznym, a zainspirowany interpretacją terminu „atopia”, jakiej dokonał francuski myśliciel Roland Barthes. Samemu nie odwołując się tu do Francuza wspomnę, iż greckie słowo atopos wskazuje m.in. na to, co „osobliwe”, „niezwykłe” czy „nadzwyczajne”, więc przymiotniki, jakie celnie określają Islandkę i jej twórczość.
Jako artystka totalna Björk zadbała także o równie ciekawą, jak muzyka, oprawę wizualną, czego dowodem jest choćby barwna okładka płyty oraz teledysk nakręcony do Atopos.
2023 – Robbie Robertson, Osage Oil Boom (soundtrack Killers of the Flower Moon)
Już podczas seansu kinowego filmu Czas krwawego księżyca wpadła mi w ucho ścieżka dźwiękowa, jaką stworzył do niego Robbie Robertson, obecnie już nieżyjący potomek rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. Ścieżka jest udana, podobnie jak obraz Martina Scorsese, opowiadający o bezwzględnym i podłym wykorzystywaniu, ba, mordowaniu osób z plemienia Osedżów. Procederu tego dopuszczali się w latach 1918-1931 biali współmieszkańcy, których częstokroć łączyły z Osedżami więzi rodzinne. Ofiar były dziesiątki, jak nie setki. Poziom upadku moralnego i ohydy w tej sprawie był tak wysoki, że chyba można by go porównać do potworności dokonywanych przez łódzkich „łowców skór”, o czym opowiada m.in. udostępniony przed rokiem na jednej z platform dokument. Sama muzyka do Killers of the Flower Moon jest przyjemnie oldschoolowa, bluesująca, poza bluesem nie stroniąca od folku i country, ze smaczkami nawiązującymi do muzyki rdzennych autochtonów, na dodatek tworzy taką aurę, która należycie koresponduje z tym, co widz ogląda na ekranie.
2024 – Chelsea Wolfe, Tunnel Lights (She Reaches Out to She Reaches Out to She)
W poprzednim zestawieniu pojawiła się jedna charakterna wilczyca, Anna von Hausswolff, a niniejsze wieńczy kolejna, Chelsea Wolfe, która swój siódmy, tedy wedle numerologii – szczęśliwy album, tworzyła w okresie leczenia się z alkoholizmu, w jaki popadła we wczesnej młodości. I bez wątpienia jest to album udany, którego tytuł odnosi się do „przeszłej wersji siebie, łączącej się z teraźniejszą wersją siebie, która z kolei wiąże się z przyszłą wersją siebie”, ma się tu więc do czynienia z procesem poszukiwania i przemiany. Proponowany tu utwór, gęsty i duszny, a przy tym eteryczny i somnambuliczny Tunnel Lights, Heather Phares z AllMusic celnie określiła jako fuzję stylów Portishead i Massive Attack, tedy zespołów, które już przywoływałem w poprzednich edycjach, zrozumiałe przeto, że i ten numer trafia w moje gusta, a poprzez nawiązanie do obu wcześniejszych zestawień jakoś łączy się z nimi i należycie koronuje tegoroczny felieton o „Fajnych”, po lekturze których ze słuchawkami w czy na uszach można śmiało zapomnieć o otaczającej rzeczywistości i wybrać się na przebieżkę z wilkami.
Wiem, że powinna znaleźć się na początku, zostawiłem ją jednak na koniec. Dedykacja. Więc dedykuję: Dla Tej, którą kocham. Czyli dla kogo? A to już moja i Jej sprawa.
1961 – The Gil Evans Orchestra, Where Flamingos Fly (Out of the Cool)
1962 – Charles Mingus, Ysabel’s Table Dance (Tijuana Moods)
1963 – Bob Dylan, Blowin‘ in the Wind (The Freewheelin' Bob Dylan)
1964 – Lee Morgan, The Sidewinder (The Sidewinder)
1965 – Otis Redding, I’ve Been Loving You Too Long (Otis Blue/Otis Redding Sings Soul)
1966 – The Rolling Stones, Mother’s Little Helper (Aftermath)
1967 – Cream, Tales of Brave Ulysses (Disraeli Gears)
1968 – The Jimi Hendrix Experience, Voodoo Child (Slight Return) (Electric Ladyland)
1969 – Santana, Persuasion (Santana)
1970 – Simon and Garfunkel, Bridge Over Troubled Water (Bridge Over Troubled Water)
1971 – George Harrison, Bangla Desh (singiel Bangla-Desh/Deep Blue)
1972 – Deep Purple, When a Blind Man Cries (singiel Never Before/When A Blind Man Cries)
1973 – Paul McCartney and Wings, Nineteen Hundred and Eighty-Five (Band on the Run)
1974 – The Hollies, The Air That I Breathe (Hollies)
1975 – Bee Gees, Nights on Broadway (Main Course)
1976 – Van der Graaf Generator, My Room (Waiting for Wonderland) (Still Life)
1977 – Al Di Meola, Mediterranean Sundance (Elegant Gypsy)
1978 – Kate Bush, Wuthering Heights (The Kick Inside)
1979 – Peter Hammill, Porton Down (pH7)
1980 – John Lennon & Yoko Ono, Woman (Double Fantasy)
1981 – This Heat, Paper Hats (Deceit)
1982 – The Cure, One Hundred Years (Pornography)
1983 – Jon & Vangelis, Horizon (Private Collection)
1984 – Camel, Stationary Traveller (Stationary Traveller)
1985 – The Sisters of Mercy, Black Planet (First and Last and Always)
1986 – Ennio Morricone, Falls (The Mission)
1987 – Marc Almond & the Willing Sinners, Mr. Sad (Mother Fist and Her Five Daughters)
1988 – Tracy Chapman, For My Lover (Tracy Chapman)
1989 – Faith No More, Epic (The Real Thing)
1990 – Candy Dulfer, Lily Was Here (Saxuality)
1991 – Guns N‘ Roses, Estranged (Use Your Illusion II)
1992 – Danzig, Dirty Black Summer (Danzig III: How the Gods Kill)
1993 – Coroner, Serpent Moves (Grin)
1994 – Portishead, Mysterons (Dummy)
1995 – David Bowie, The Hearts Filthy Lesson (1. Outside vel Outside)
1996 – Queen, You Don’t Fool Me (singiel You Don’t Fool Me)
1997 – Tiamat, Atlantis as a Lover (A Deeper Kind of Slumber)
1998 – Jimmy Page & Robert Plant, Most High (Walking Into Clarksdale)
1999 – Porcupine Tree, Don’t Hate Me (Stupid Dream)
2000 – Radiohead, The National Anthem (Kid A)
2001 – Tool, Reflection (Lateralus)
2002 – Robbie Williams, Feel (Escapology)
2003 – The White Stripes, Seven Nation Army (Elephant)
2004 – Marillion, Neverland (Marbles)
2005 – Opeth, Reverie/Harlequin Forest (Ghost Reveries)
2006 – Amy Winehouse, Back to Black (Back to Black)
2007 – Robert Wyatt, On the Town Square (Comicopera)
2008 – Meshuggah, Bleed (obZen)
2009 – Eric Clapton & Steve Winwood, Little Wing (Live from Madison Square Garden)
2010 – John Zorn, Heptameron (The Goddess: Music for the Ancient of Days)
2011 – Joe Bonamassa, Slow Train (Dust Bowl)
2012 – Thomas Belhom, L'avancée en moi (Rocéphine)
2013 – Primal Scream, 2013 (More Light)
2014 – D'Angelo and the Vanguard, 1000 Deaths (Black Messiah)
2015 – Anekdoten, Shooting Star (Until All the Ghosts Are Gone)
2016 – Danny Brown, Ain't It Funny (Atrocity Exhibition)
2017 – Charlotte Gainsbourg, Deadly Valentine (Rest)
2018 – Anna von Hausswolff, The Mysterious Vanishing of Electra (Dead Magic)
2019 – King Gizzard & The Lizard Wizard, Mars For the Rich (Infest the Rats‘ Nest)
2020 – Marcin Przybyłowicz, Patri(di)Ots (Marcin Przybyłowicz, P. T. Adamczyk, Paul Leonard-Morgan, Cyberpunk 2077 – Original Score)
2021 – Black Midi, John L (Cavalcade)
2022 – The Comet Is Coming, Code (Hyper-Dimensional Expansion Beam)
1961 – The Shadows, Sleepwalk (The Shadows)
1962 – Ray Charles, I Can't Stop Loving You (Modern Sounds in Country and Western Music)
1963 – The Beatles, Love Me Do (Please Please Me)
1964 – Herbie Hancock, Cantaloupe Island (Empyrean Isles)
1965 – Horace Silver, Song for My Father (Song for My Father)
1966 – John Mayall & the Bluesbreakers, All Your Love (Blues Breakers with Eric Clapton)
1967 – The Grass Roots, Let's Live for Today (Let's Live for Today)
1968 – Big Brother and the Holding Company, Summertime (Cheap Thrills)
1969 – Creedence Clearwater Revival, Proud Mary (Bayou Country)
1970 – Derek and the Dominos, Layla (Layla and Other Assorted Love Songs)
1971 –The Raiders, Indian Reservation (The Lament of the Cherokee Reservation Indian) (Indian Reservation)
1972 – T. Rex, Children of the Revolution (singiel Children of the Revolution/Jitterbug Love)
1973 – Thin Lizzy, Whiskey in the Jar (Vagabonds of the Western World)
1974 – Supertramp, School (Crime oft he Century)
1975 – Led Zeppelin, The Rover (Physical Graffiti)
1976 – Rainbow, Stargazer (Rising)
1977 – Talking Heads, Psycho Killer (Talking Heads: 77)
1978 – Chris Norman & Suzi Quatro, Stumblin' In (singiel Stumblin‘ In)
1979 – Gerome Ragni, Jim Rado, Galt MacDermot, The Flesh Failures/Let The Sunshine In (Hair: Original Soundtrack Recording)
1980 – Barbra Streisand, Woman in Love (singiel Woman in Love)
1981 – Phil Collins, In the Air Tonight (Face Value)
1982 – Bauhaus, Silent Hedges (The Sky’s Gone Out)
1983 – Slade, My Oh My (The Amazing Kamikaze Syndrome)
1984 – Stevie Wonder, I Just Called to Say I Love You (The Woman in Red: Original Motion Picture Soundtrack)
1985 – Tina Turner, We Don’t Need Another Hero (Thunderdome) (singiel We Don’t Need Another Hero (Thunderdome))
1986 – Status Quo, In the Army Now (In the Army Now)
1987 – U2, Where the Streets Have No Name (The Joshua Tree)
1988 – The Traveling Wilburys, Handle with Care (Traveling Wilburys Vol. 1)
1989 – Peter Gabriel, A Different Drum (Passion: Music for The Last Temptation of Christ)
1990 – Snap!, The Power (World Power)
1991 – Michael Jackson, Give In to Me (Dangerous)
1992 – The Prodigy, Jericho (Experience)
1993 – John Campbell, When the Levee Breaks (Howlin' Mercy)
1994 – Beastie Boys, Sabotage (Ill Communication)
1995 – Tindersticks, A Night In (Tindersticks)
1996 – Sepultura, Ratamahatta (Roots)
1997 – The Chemical Brothers, Block Rockin‘ Beats (Dig Your Own Hole)
1998 – Massive Attack, Angel (Mezzanine)
1999 – Moby, Everloving (Play)
2000 – Gong, Magdalene (Zero to Infinity)
2001 – Muse, Space Dementia (Origin of Symmetry)
2002 – Robert Plant, Hey Joe (Dreamland)
2003 – Dido, White Flag (Life for Rent)
2004 – George Michael, Freeek! '04 (Patience)
2005 – The Mars Volta, The Widow (Frances the Mute)
2006 – Rashanim, Atbash (Shalosh)
2007 – Dream Theater, In the Presence of Enemies, Pt. 1 & Pt. 2 (Systematic Chaos)
2008 – Steven Wilson, No Twilight Within the Courts of the Sun (Insurgentes)
2009 – Mastodon, The Czar (Crack the Skye)
2010 – The Dillinger Escape Plan, Farewell, Mona Lisa (Option Paralysis)
2011 – Gingerpig, Blind to Reason (The Ways of the Gingerpig)
2012 – The Saintbox, Comfort Credit Image (The Saintbox)
2013 – Steve Mason, A Lot of Love (Monkey Minds in the Devil's Time)
2014 – Naxos, Tamina (Podróż Dookoła Mózgu)
2015 – Benjamin Clementine, Condolence (At Least for Now)
2016 – Michael Kiwanuka, Love & Hate (Love & Hate)
2017 – Gary Numan, Ghost Nation (Savage (Songs from a Broken World))
2018 – Lady Gaga & Bradley Cooper, Shallow (A Star is Born (Soundtrack))
2019 – Mike Patton & Jean-Claude Vannier, Ballade C.3.3 (Corpse Flower)
2020 – Philip Glass and Paul Leonard-Morgan, Blink of an Eye (Tales from the Loop (Original Soundtrack))
2021 – Hans Zimmer, Paul's Dream (The Dune Sketchbook (Music from the Soundtrack))