Nie wierzę, że REM rozpadło się już tak definitywnie. 50-letni rockmani nie idą na emeryturę, a na pewno nie z powodu niemocy twórczej. Wrócą. Daję im 4-5 lat. Bo rock to nie jest praca, to powołanie, to pasja. Jeden zadzwoni do drugiego, że ma kilka nowych pomysłów, ten drugi powie, że tez ma kilka, rozmawiał z tym trzecim i on też coś ma. Wejdą do studia, coś nagrają, a szczęśliwa publika na pniu wykupi trasę koncertową. Faktycznie, ostatnie lata w karierze grupy nie były szczególnie udane. Ostatnią płytą jaka naprawdę mi się podobała było „New Adwentures in Hi Fi”, a dwie ostatnie ledwo dosłuchałem do końca.
Należę do tej nielicznej grupy słuchaczy rocka w naszym kraju, którzy znali REM grubo przed „Losing My Religion”. Na pierwsze dwie płyty jeszcze się nie załapałem, ale na trzecią, „Fables of The Reconstruction” już tak, znaczy załapałem się piosenkę „Maps and Legends”, która była sporym przebojem w Rozgłośni Harcerskiej (zjawisko zasługujące na osobną monografię). Resztę pewnie u „Wiewióra” Wiernika w Trójce dosłuchałem, a na pewno tam usłyszałem kolejny krążek – „Lifes Rich Pageant”. Potem już szło z górki, „Document”, „Green” i przeboje „The One I Love”, „It’s The End of The World…”, czy „Stand” – to już wtedy był poważany i znaczący zespół, nie tylko w kręgach niezależnych. Ale w Polsce szersza publiczność odkryła REM dopiero przy okazji „Losing My Religion” i płyty „Out of Time”. Z pewnym rozbawieniem słuchałem sobie bajdurek w różnych radiach i telewizjach o „nowym amerykańskim zespole REM”. Jasne – bardzo nowy, dziesięć lat na scenie, sześć albumów na koncie, a dwa ostatnie na luzie przekroczyły platynowy nakład. A samo „Out of Time” poza 3-4 utworami wcale tak bardzo nie zachwyca, kilka wcześniejszych było sporo lepszych. Inna sprawa ma się z „Automatic for The People”. Półtorej roku po hiper-mega-przebojowym „Out of Time” pojawił się cicho i bez wielkiego rozgłosu kolejny krążek. Nie było trasy promocyjnej, single pojawiały się tak jakoś od niechcenia. W ogóle wszystko to sprawiało wrażenie, jakby muzykom specjalnie nie zależało na tym, żeby ktokolwiek dowiedział się, że REM nową płytę wydało. Do tego szaro-bura mało rzucająca się w oczy okładka. Jednak publika do sklepów ruszyła i suma sumarum „Automatic…” sprzedawało się równie dobrze jak „Out of Time”, chociaż nie tak szybko. A biorąc pod uwagę dość ograniczone zabiegi promocyjne można powiedzieć, że płyta w zasadzie sprzedawała się sama i był to kolejny naprawdę wielki sukces komercyjny kwartetu z Athens.
Nawet dość pobieżne porównanie z „Out of Time” uświadamia nam, że nowego „Losing Me Religion” tu nie znajdziemy, ale panowie Berry, Buck, Mills i Stipe zupełnie nie przejmując się medialnym szumem wokół, uścibolili najlepszą płytę w swojej karierze. O ile „twarzą” „Out of Time” było „Losing My Religion”, tak dla „Automatic…” czymś takim stało się „Everybody Hurts”. Bardzo to znamienne i bardzo dobrze oddaje to odmienny charakter obu płyt – gniewny, rockowy numer i wyciszona, kameralna ballada. Artystowski, malarsko-kolorowy klip do „Losing…” i prościutki, oparty na jednym pomyśle klip do „Everybody Hurts”. Dwa największe przeboje grupy, tak różne jak płyty, z których pochodzą. Kiedy pierwszy raz usłyszałem „Losing My Religion” – odpadłem, a clip mi się bardzo podobał. Kiedy pierwszy raz posłuchałem „Everybody Hurts” – bardzo mi się spodobało, a kiedy zobaczyłem clip – odpadłem. Krótki film o ludziach stojących w korku. Długie, płynne ujęcia, przygaszone kolory – dokładne zaprzeczenie ówczesnego sposobu robienia teledysków. Ale to jeden z najpiękniejszych clipów w historii muzyki rozrywkowej. Jak rzadko kiedy muzyka i obraz jest tu jednością. Umiejętność wydobywania ludzkich emocji – takie zdanie przyszło mi teraz na myśl. Nie wiem gdzie dokładnie by je wpasować, ale wydaje mi się, że może tu być.
Szybko się okazało, że nowy krążek REM to też całkiem niezła kopalnia przebojów i nie tylko „Everybody Hurts” skutecznie szturmowało hit-parady. Zaczęło się od „Drive”, mojego ulubionego utworu z „Automatic…”. Na poprzedniej płycie bardzo mi się podobało „Low”, a „Drive” to jakby wersja rozwojowa tamtego kawałka. Potem były jeszcze „Nightswimming”, „Man on The Moon” – kolejny wielki przebój, „Find The River”, „Sidewinder Sleeps Tonite” – razem sześć singli. Co ciekawe Brytyjczycy lepiej je przyjęli, bo wszystkie sześć trafiło na listy przebojów w Wielkiej Brytanii, a cztery z nich do pierwszej dwudziestki (w USA „punktowały” tylko trzy ). Reszta piosenek nie została przebojami pewnie tylko dlatego, że na singlu ich nie wydano. Ta płyta jest jak zestaw „The Very Best of…” zespołu z dwudziestoletnim stażem. Z drugiej strony nie jest to zbyt typowa płyta jak na REM. Bardzo mało jest tego charakterystycznego gitarowego brzmienia z wcześniejszych płyt – właściwie są tylko dwa takie utwory - „Monty Got A Raw Deal” i „Ignoreland”. Jest to najspokojniejsza, najbardziej piosenkowa, ba, najbardziej popowa płyta REM. „Automatic…” z pozoru to rzecz bardzo mało efektowna, dużo spokojniejsza od poprzedniczki, refleksyjna, jakby wycofana. Posłużę się określeniem dojrzalsza, które zwykle używam w charakterze synonimu przymiotnika nudny. Tym razem jednak bez żadnych negatywnych konotacji.
Dwie rzeczy bronią ją od poważniejszych zarzutów o „komercjalizację” – jakość tych piosenek, bo oprócz tego, że bardzo łatwo wpadają w ucho, to wcale nie chcą z niego wyjść, zapadają w pamięć – po prostu są to BARDZO DOBRE piosenki. Po drugie – realizacja. Trochę staroświecko brzmi to wszystko, ale dokładnie tak jak powinno być – właściwe aranżacje do właściwych utworów – z jednej strony orkiestra, smyki, czasami patos, a z drugiej umiar i wyciszenie.
O ile „Out of Time” otworzyło Amerykanom drzwi do na wielkie sceny i stadiony, to „Automatic for The People” też swoją robotę zrobiło, bo przytrzymało je, żeby się nie zamknęły, a to czasem nawet jeszcze trudniejsze.