ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Dolphy, Eric ─ Out to Lunch w serwisie ArtRock.pl

Dolphy, Eric — Out to Lunch

 
wydawnictwo: Blue Note Records 1964
 
1. "Hat and Beard" (Eric Dolphy) [8:25]
2. "Something Sweet, Something Tender" (Eric Dolphy) [6:04]
3. "Gazzelloni" (Eric Dolphy) [7:23]
4. "Out to Lunch" (Eric Dolphy) [12:09]
5. "Straight Up and Down" (Eric Dolphy) [8:19]
 
Całkowity czas: 42:20
skład:
Eric Dolphy – alto sax, flute, bass clarinet
Freddie Hubbard – trumpet
Bobby Hutcherson – vibes
Richard Davis – bass
Anthony Williams – drums
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,132
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,4

Łącznie 137, ocena: Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
 
 
Ocena: 8++ Arcydzieło.
09.09.2014
(Recenzent)

Dolphy, Eric — Out to Lunch

Był muzykiem kompletnym. Mógł się wszędzie wpasować. Był świetnym alcistą prowadzącym w big bandzie. Równie dobrze mógł nim być w zespole grającym muzykę klasyczną. No i, oczywiście, był całkowicie niezależny, kiedy grał jako solista... Ujarzmił jazz. I ujarzmił każdy instrument, na którym grał. W istocie, na wszystkich mógł zagrać więcej, aniżeli wydawało się, że da się zagrać.

                                                                           Charles Mingus[1]

 

50, tyle upłynęło lat we wtorek 25 lutego 2014 roku od nagrania w Van Gelder Studio Out to Lunch, najsłynniejszego i ostatniego longplaya jazzmana Erica Dolphy’ego, albumu ogłoszonego pod auspicjami Blue Note Records 25 lutego 1964 roku, także we wtorek.

O Ericu Dolphym, artyście znanym raczej wyłącznie miłośnikom jazzu, napisano jak dotąd niemało, tak o jego życiu, jak również muzyce, toteż aby nie powielać i nie odklepywać jak litanię natłoku skądinąd ciekawych informacji, a tym samym nie zasypywać czytelnika dziesiątkami niekoniecznie istotnych dla niego wiadomości, zanim przejdę do krótkiego i węzłowatego opisu zawartości przedstawianej płyty, arbitralnie wybiorę i ogólnikowo zaprezentuję jedynie garść z nich.

Dolphy, syn przybyłych do Stanów Zjednoczonych emigrantów z Panamy, od dziecka wykazywał nawet nie tyle duże, ile ogromne talenta muzyczne, dzięki czemu prędko i łatwo uczył się grać na rozmaitych instrumentach. Już jako człowiek dorosły, szczególnie od przeniesienia się do Nowego Jorku w 1959 roku i wskutek tournées odbywanych po kraju i Europie, objawił się światu nie tylko jako niekłamany i unikalnie kształtujący dźwięk multiinstrumentalista, ale też pełen inwencji artysta-wituoz, z którym z czasem nagrywać chciały najgorętsze nazwiska jazzu, może jedynie za głośnym wyjątkiem Milesa Davisa, który nie był entuzjastą ani free, ani avant-garde jazzu, czyli gatunków, w jakich, opierając się na tradycji i bopie, celował i z gracją poruszał się niczym dolphin/delfin w oceanie właśnie Dolphy, grający, zdaniem dumnego i zapatrzonego w siebie autora Kind of Blue, „tak jakby ktoś następował mu na stopę”[2]. Niechaj jednak nikogo nie zmylą opublikowane na łamach magazynu „Down Beat” słowa Trębacza, gdyż Dolphy, wbrew przytoczonej opinii i rozlicznym kontrowersjom, jakie w pierwszej połowie lat 60. wzbudzała jego gra i twórczość, instrumentalistą i kompozytorem był wybornym, co dobitnie poświadczają zarówno te płyty, które nagrywał we współpracy z innymi, m.in. Ornettem Colemanem (Free Jazz: A Collective Improvisation), Johnem Coltranem (Live at the Village Vanguard), Andrew Hillem (Point of Departure), Charlesem Mingusem (Charles Mingus Presents Charles Mingus; Cornell 1964; The Great Concert of Charles Mingus), Oliverem Nelsonem (Blues and the Abstract Truth) czy Georgem Russellem (Ezz-thetics), jak też te sygnowane własnym imieniem (Far Cry, At the Five Spot, Iron Man, The Illinois Concert), z których nie bez kozery za najlepszy powszechnie uznawany jest longplay Out to Lunch, jeden z najwspanialszych klejnotów w okazałej przecież koronie prestiżowej wytwórni Blue Note Records.

Co widać na pierwszy rzut oka, Out to Lunch to po debiutanckiej Outward Bound i drugiej w osobistym dorobku artysty Out There trzecia płyta studyjna ze słowem „out” w tytule. Co więcej, to pierwsza i, jak pokazał czas, ostatnia oficjalnie nagrana przez Dolphy’ego płyta dla Blue Note. Poza głównym bohaterem, tu obsługującym saksofon altowy, flet i klarnet basowy, w jej powstaniu uczestniczyli, nie licząc sławnego producenta Alfreda Liona, uznanego inżyniera dźwięku Rudy’ego Van Geldera i odpowiedzialnego za przygotowanie kolorystycznie stonowanej, lecz jakże dowcipnej szaty graficznej Reida Milesa: kontrabasista Richard Davis, który w ciągu kariery wiele znakomitego materiału zarejestrował nie tylko z jazzmanami, a za przykład niechaj posłużą takie cudeńka, jak Astral Weeks Vana Morrisona, There Goes Rhymin' Simon Paula Simona czy Born to Run Bruce’a Springsteena; wibrafonista Bobby Hutcherson, ceniony sideman, ale też twórca wielu autorskich płyt; Freddie Hubbard, jeden z najsłynniejszych i najlepszych trębaczy w dziejach muzyki; Anthony Williams, lepiej znany jako Tony Williams, ulubiony perkusista Milesa Davisa, podówczas osiemnastolatek, który już w pół roku później, w sierpniu 1964 roku, miał nagrać w tym samym Van Gelder Studio swoje pierwsze dzieło, awangardowe Life Time (nie mylić z założoną kilka lat później fusionową grupą The Tony Williams Lifetime).

Hat and Beard, pierwsza z pięciu zamieszczonych na płycie autorskich kompozycji Dolphy’ego, zadedykowana została Theloniousowi Monkowi, o czym w istocie informuje już sam tytuł –  fenomenalny pianista częstokroć pokazywał się z bródką (beard) i w kapelusiku lub czapce (hat). Jak wyznał Dolphy: „Myślałem o Monku, pisząc ten utwór. On pozostaje tak bardzo muzykalny we wszystkim, cokolwiek robi, nawet kiedy tylko przechadza się. Zaczyna się od 5/4, ale kiedy cała grupa wchodzi do akcji, podstawowe liczenie to tak naprawdę 9/4”[3]. Podobnie jak w następującym jako drugi Something Sweet, Something Tender, Dolphy sięgnął tu po klarnet basowy, ogromnie podnosząc, jak udowodniła przyszłość, rangę tego instrumentu w jazzie i improwizacji. No dobrze, a co też można posłyszeć w „Kapelusiku i bródce”? Mocne i nagłe, nieco wrzaskliwe otwarcie, wprowadzające zagadkową i cudownie odrealnioną aurę poplumkiwania wibrafonu, fantastyczne, po trosze abstrakcyjne, a po trosze kabaretowe partie lidera, od którego pałeczkę przejmuje następnie wyśmienita trąbka Hubbarda, do tego swobodnie i z poczuciem humoru, to bardziej stonowanie, to żywiej akompaniującego im Davisa, Hutchersona i Williamsa, z których każdy ma potem, po zamilknięciu dęciaków, (prawda, że współdzielone z dwoma pozostałymi, ale jednak) swoje „pięć minut”, wreszcie nawracające do początku zwieńczenie kompozycji. Mniej wybujała i nieokiełznana od poprzedniczki jest ujmująca, silnie liryczna Something Sweet, Something Tender, której pierwsze takty, wypełnione unisonowymi dźwiękami klarnetu basowego i kontrabasu, po którego strunach Davis z czuciem wiedzie smykiem, ustalają konstrukcję całego utworu, zgodnie z tytułem – i delikatnego, i słodkiego, acz w żadnym razie nie słodkawego czy cukierkowatego, gdyż to słodycz płynąca z zadumy i refleksji, stąd nierzadko minorowa, raczej smutna i posępna. Dla kontrastu żywiej wykonano kompozycję Gazzelloni, jaką Dolphy napisał na cześć Włocha Severino Gazzelloniego, „wielkiego współczesnego flecisty”, jednego z podziwianych przez siebie mistrzów, który dobywał z fletu „niewiarygodne dźwięki”[4]. Raźnie wstępując, przez pierwszych 13 taktów muzycy trzymają się tu ustalonego schematu, następnie, po upływie pół minuty, każdy rusza własną ścieżką, a Dolphy udowadnia wśród ogólnego rozimprowizowania, jak pojętnym, uzdolnionym i twórczym jest uczniem, ze swadą i polotem wyśpiewując na flecie karkołomne solówki, w których po nim celuje wysuwający się na prowadzenie trębacz, dalej wibrafonista oraz odkładający na bok technikę arco, szarpiący struny palcami kontrabasista, wszystkim im zaś nieustająco wtóruje Williams, za swoim zestawem precyzyjnie wystukujący powikłane i połamane figury rytmiczne. Utwór tytułowy, przeszło 12-minutowy, najdłuższy na płycie Out to Lunch, tak jak następujący po nim Straight Up and Down prezentuje lidera jako charyzmatycznego alcistę, który wraz z pozostałymi instrumentalistami rzuca się tu na głębokie wody wzburzonego oceanu dźwięków, dając się wciągnąć w pulsujący nutowym życiem świat, w którym mimo wyrazistych i nakładających się na siebie, wciąż zmiennych pływów i rytmów sztywne ramy i reguły wcale nie istnieją, a poradzić mogą sobie w nim jedynie najbardziej doskonali technicznie, doświadczeni i niepozbawieni wyobraźni i odwagi, płynący pospołu i z osobna żeglarze i pływacy. Niemniej udana od wcześniejszych kompozycji jest koronująca album, chwiejna i figlarna w swoim upojeniu Straight Up and Down, o której Dolphy powiedział, że „przypomina mu pijaczy chód”[5]. Nie pozbawiona dystansu, dowcipności i nutki uroczego szaleństwa, zgrabnie podsumowuje i zamyka longplay, ujawniając swoje i jego dysonanse, skomplikowane, wielorakie i kontrastujące czy współzawodniczące z sobą rytmy i głosy, które w przeciągu ponad 42 minut nigdy jednak nie kreują nieporządku i chaosu, bądź przesadnej i biegnącej na ślepo w niewiadomym kierunku, niezrozumiałej abstrakcyjności.

Rekapitulując, z jednej strony zakorzenieni w bopie i tradycyjnym jazzie, z drugiej poszukujący nowych środków wyrazu, śmiało podejmujący wyzwania Third Stream, avant-garde i free jazzu, nowatorscy i pełni inwencji, z powodzeniem wchodzący pomiędzy sobą w interakcję improwizatorzy, że powtórzy się: Richard Davis, Freddie Hubbard, Bobby Hutcherson i Anthony Williams, pod przewodnictwem celującego w gwałtownych skokach interwałowych i kreowaniu przedziwnych dźwięków Erica Dolphy’ego stworzyli w trakcie jednodniowej sesji dzieło jedyne w swoim rodzaju, pośród tylu innych fantastycznych płyt nagranych przez jazzmanów całego świata do dziś wyróżniające się i wybitne, istny „kamień milowy nowoczesnego jazzu”[6].

Wkrótce po zarejestrowaniu Out to Lunch i wzięciu udziału w powstaniu Point of Departure Andrew Hilla, wiosną, Dolphy wyruszył z sekstetem Charlesa Mingusa do Europy, gdzie zapragnął osiedlić się wraz ze swoją narzeczoną, Joyce Mordecai, tancerką baletową występującą na estradach Paryża. Jedną z przyczyn podjęcia tej decyzji był fakt, że w Stanach Zjednoczonych bywał bardzo mocno krytykowany za swój unikalny sposób gry i trudno było mu zarobić na utrzymanie oryginalną muzyką, jaką proponował. Jak gorzko wyznawał jeszcze przed opuszczeniem Ameryki: „Wybieram się do Europy, gdzie trochę pomieszkam. Dlaczego? Dlatego że grając tam swoją muzykę mogę znaleźć znacznie więcej ofert pracy, poza tym kiedy starasz się zrobić coś odmiennego w tym kraju, ludzie cię za to skrytykują”[7]. Stąd właśnie po zakończeniu trasy koncertowej u boku sławnego kontrabasisty pozostał w Europie, gdzie występował z wieloma muzykami, tak amerykańskimi (Donald Byrd, Nathan Davis), jak i europejskimi (Misha Mengelberg, Han Bennink). Sporo też planował, dla przykładu zamierzał nawiązać współpracę z innymi awangardzistami, Albertem Aylerem i Cecilem Taylorem.

Można tylko przypuszczać, jak wielkie i niepowtarzalne dzieła stworzyłby jeszcze Dolphy, czy to w pojedynkę, czy to współdziałając z innymi, gdyby pewnego dnia nie zapadł w śpiączkę cukrzycową, z której już się nie wybudził, nie doczekując tym samym premiery swojego ponadczasowego, „nieśmiertelnego nagrania”[8], Out to Lunch. Mimo że kariera tego artysty-wirtuoza nie trwała długo i nie przyniosła mu za życia wielkich profitów, to jego wartościowa i nowatorska spuścizna została szybko należycie doceniona, a on sam stał się wielką inspiracją dla jemu współczesnych i dla potomnych, Anthony’ego Braxtona, Dona Byrona, Rudiego Mahalla i in.

50, tyle upłynęło lat w niedzielę 29 czerwca 2014 roku od równie nagłej, jak niespodziewanej śmierci Erica Dolphy’ego, urodzonego w środę 20 czerwca 1928 roku w Los Angeles, zmarłego w poniedziałek 29 czerwca 1964 roku w Berlinie w wieku zaledwie 36 lat.

 


[1] W oryginale: …was a complete musician. He could fit anywhere. He was a fine lead alto in a big band. He could make it in a classical group. And, of course, he was entirely his own man when he soloed.... He had mastered jazz. And he had mastered all the instruments he played. In fact, he knew more than was supposed to be possible to do on them. Cyt. za:  Eric Dolphy, [w:] Wikipedia, The Free Encyclopedia z dnia 31 sierpnia 2014: http://en.wikipedia.org/wiki/Eric_Dolphy (dostęp 5 września 2014).

[2] W oficjalnym polskim przekładzie: „[...] powiedziałem o Ericu, że gra, <>”. Za: Miles Davis, Quincy Troupe, Miles. Autobiografia, przeł. Filip Łobodziński, Warszawa 2006, s. 277. W oryginale: […] Eric played “like somebody was standing on his foot”. Za: Miles Davis, Quincy Troupe, Miles. The Autobiography, New York 1990, s. 269.

[3] W oryginale: I was thinking about Monk when I wrote this tune. He’s so musical no matter what he’s doing, even if he’s just walking around. It opens in 5/4, but once the whole group is in, the basic count is really 9/4. Za: A.B. Spellman, Original Liner Notes to “Out to Lunch”, Capitol Records 1999 (Blue Note Records 7243 4 98793 2 4).

[4] W oryginale: “Gazzelloni” is the name of a really great modern flautist. He’s a master. He can get incredible sounds out of the flute and make them work. Za: Ibidem.

[5] W oryginale: This one reminds me of a drunk walking, straight up and down I call it. Za: Ibidem.

[6] Dionizy Piątkowski, Encyklopedia Muzyki Popularnej – JAZZ, Poznań 2005, s. 236.

[7] W oryginale: I’m on my way to Europe to live for awhile. Why? Because I can get more work there playing my own music, and because if you try to do anything different in this country, people put you down for it. Za: Ibidem.

[8] W oryginale: immortal recording. Za: Bob Blumenthal, A New Look to “Out to Lunch”, Capitol Records 1999, op. cit.

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.