-To jedziesz na Australian Pink Floyd Show? – zamamrotał Mark z trudem odlepiając kufel od ust.
- Nie ma takiej opcji! – wykrzyknąłem zza baru.
-A czemuż to? – zapytał dziwiony Mark.
- A to dlatego, że dla mnie taki ‘ałstraljan pink flojd wsioł’ to banda grajków bez ambicji, którzy zamiast stworzyć coś własnego wolą zgarniać kasę na odgrywaniu kawałków innych. – odparłem
-Ale błogosławieństwo dostali od samego Gilmoura! – próbował mnie wciąż przekonać
-Nawet jeśli błogosławieństwo dostaliby od Dalai Lamy, to i tak nie różnią się niczym od podwórkowej kapeli disco-polo odgrywającej na wiejskiej potańcówce kawałki Bayer Fulla.*- odrzekłem trzymając sie uparcie swoich racji.
Mark zachwycony nie był. Miał ku temu kilka powodów. Pierwszy: właśnie wzioł ostatni łyk piwa i zdał sobie sprawę, że wieczór się dla niego skończył. Zamówienie kolejnego może mieć swoje konsekwencje w postaci bliskiego spotkania trzeciego stopnia z muszlą klozetową. Drugi: stracił nie tyle kompana na koncert, co bardziej środek transportu. Dobrze wiedział, że na koncerty do Glasgow jeżdżę samochodem, a nie publicznymi środkami komunikacji (między)miejskiej. Powód ku temu mam prosty. Otóż spacer w drodze powrotnej po Glasgow w godzinach nocnych celem dostania się na stację nie należy do najprzyjemniejszych. Tak więc biedny Mark miał dwie opcje: opuścić końcówkę koncertu, aby złapać ostatni autobus do Edynburga, albo zostać i poszlajać się po Glasgow, licząc się jednak z tym, że może dostać od kogoś po ryju. Ze mną miał dobrze. Odwiózka do domu i (dzięki temu) możliwość ochlania się piwskiem (przed, podczas oraz po koncercie) do oporu. Niestety podróż samochdem (zwłaszcza powrotna) nie należy z moim zacnym kolegą do najprzyjemniejszych, gdyż zamiast próbować się skupić na dowiezieniu nas cało i zdrowo autostradą M8, muszę wysłuchiwać jego błagalnych jęków (regularnych niczym w szwajcarskim zegarku) o postój celem skorzystania z toalety. „Chciało się chlać, to teraz się męcz” – myślę wówczas sobie – „następnym razem załóż pampersa.”
Dlaczego przytoczyłem tę nieciekawą historię przy recenzji tak zacnej płyty? A to dlatego, że po powrocie do domu ze spotkania z rzeczonym kolegą Markiem chciałem zapuścić sobie jakiegoś Floyda. Tak dla potwierdzenia, że jest tylko jeden Floyd. Ten oryginalny. Żadnej imitacji chwytać się nie będę. Zresztą któżby nie wolał Pilsnera Urquella od Specjala? Niemniej jakoś tak się złożyło, że ręka zamiast po „Wish You Were Here” sięgnęła po ustawioną półkę wyżej płytę z muzyką Michaela Nymana.
Spoglądam na okładkę i mordka się uśmiecha. Nie tylko na myśl o powrocie do muzyki, której dawno się słyszałem, a którą uwielbiam, ale na widok autografu Mistrza, który moja małżonka zdobyła w 2005 roku. Nyman był wtedy gościem gdyńskiego festiwalu filmowego na którym się pojawił przy okazji promocji filmu „Jestem” Doroty Kędzierzawskiej, do którego zresztą napisał muzykę. Dzień później dał zamknięty koncert w parafii Św. Antoniego na Wzgórzu Św. Maksymiliana, na który wybranka mojego serca miała ogromne szczęście się dostać i - co więcej – zamienić po występie z muzykiem kilka słów i zgarnać odpowiednią parafkę na okładce płyty.**
Muzykę do „Fortepianu” - słynnego obrazu Jane Campion z Holly Hunter i Harvey’em Keitelem w rolach głównych – uważam za najlepszą ścieżkę dźwiękową jaką ktokolwiek kiedykolwiek stworzył. Banałem jest mówienie oklepanego przy takiej okazji muzyka, broniąca się bez towarzyszenia obrazu. W tym przypadku słowa te należy jednak powtórzyć, gdyż dzieła Nymana znakomicie słucha się jako samodzielnego tworu. Zresztą dzieła pięknego, bajecznego i niezwykle emocjonalnego. Coś co miało być tylko tłem, stało się czymś równorzędnie ważnym w kontekscie całego obrazu. Muzyka jest poruszjąca w takim samym stopniu co zdjęcia, fabuła i gra poszczególnych aktorów.
Ścieżka dżwiękowa z „Fortepianu” jest pozycją niezwykle spójną. Piękne orkiestrowe fragmenty przeplatają się z fortepianowymi impresjami. Bardzo często obie te formy się łączą ze sobą potęgując jeszcze bardziej poczucie jedności i nadania całości jednolitej koncepcji.
Posłuchajcie sobie takich „A Wild and Distatnt Shore”, czy „To The Edge Of The Earth”, w których muzyczny obraz jest tworzony pięknymi orkiestrowymi pejzażami, albo chopinowych „Big My Secret”, czy „The Mood That Passes Through You”. Gwarantuję, że bajeczna fotrepianowa partia z „The Heart Asks Pleasure First” (powtórzona zresztą w chciażby „The Promise”; tutaj z towarzyszeniem orkiestry, czy w końcówce „Deep Into The Forest”) wyryje wieczny ślad w obu komorach waszego serca, przy „The Scent Of Love” zamknięcie oczy i pomyślicie o tej jednej i najważniejszej osobie w życiu, a „The Embrace” napełni was trwogą z jednej, ale równocześnie spokojem z drugiej strony. Takich uczuć doświadczycie znacznie więcej, gdyż Michael Nyman nie zestawił ze sobą ileś tam dźwięków, aby stworzyć muzykę; pianista stworzył tutaj stany emocjonalne zdolne wywrzeć wrażenie nawet na najbardziej bezdusznej istocie ludzkiej na tej planecie. Jednym słowem: udało mu się wywołać na słuchaczu efekt taki o jakim każdy artysta marzy.
To, że płyta jest arcydziełem nie należy nikogo przekonywać. Niesamowita muzyka, rozciągająca niesamowicie spektrum emocji u każdego, kto się odważy zmierzyć z zawartością krążka. Woda, drążąca skałę. Tak, w tym przypadku jak najbardziej. „The Piano” zawiera muzykę, zdolną ukruszyć najbardziej nieczułe serca.
*w tym miejscu zmuszony byłem wytłumaczyć mojemu szkockiemu koledze genezę rzeczonego nurtu i twórczość wspomnianego zespołu. Reakcja mojego znajmomego była więcej niż wstrzemięźliwa; nie wiem tylko czy było to wywołane szokiem, że nasz naród czegoś takiego jak disco-polo się dorobił w swojej kulturze, czy faktem postawienie na równi tego ewenementu z „twórczością” APFS.
**co za tym idzie, wartość rynkowa posiadanego przez nas wydania wzrosła kilkukrotnie.