ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

felietony

29.07.2022

Fajne kawałki (kamienia, metalu, plastiku et cetera) (edycja pierwsza, 2022)

Fajne kawałki (kamienia, metalu, plastiku et cetera) (edycja pierwsza, 2022)

Niniejsze zestawienie jest, co oczywiste, mocno subiektywne. Obejmuje fajne kawałki z minionych 60 i 1 lat – nie są to ani najlepsze, ani najpopularniejsze, ani też najciekawsze bądź najambitniejsze utwory, jakie powstały od 1961 do 2021 roku, a jedynie te, które lubię. Lubię, bo są fajne. Moim zdaniem. Zaznaczyć przy tym powinienem, iż wcale nie muszą to być – i zwykle nie są to – nawet moje ulubione numery z danego roku czy danej płyty. Są fajne, po prostu. A dzielę się nimi z czytelnikami tego tekstu, wychodząc z założenia, że warto dzielić się z innymi dobrymi rzeczami, zwłaszcza w dobie dostępu do wszystkiego, gdy nieraz trudno się połapać, co jest fajne, a co nie. I tyle.

Aha, kilka uwag. Zestawienie jest wielogatunkowe, bez podziału na kategorie. To po pierwsze. Po drugie, w danym roczniku lądował ten numer, o którym akurat pomyślałem, stąd nawet jeśli potem chciałem wpisać inny, to już nie mogłem, gdyż miejsce było zajęte, w żadnym zaś przypadku nie wymieniałem wpisanej już kompozycji na inną. A po trzecie, by nie iść na łatwiznę, nie wybrałem więcej niż jednego kawałka danego wykonawcy. No i po czwarte – płyty, z których pochodzą poszczególne piosenki, zostały podpięte pod recenzje, oczywiście w przypadku, gdy dany album został wcześniej zrecenzowany na ArtRocku. Na tej samej zasadzie również twórcy tych albumów zostali podlinkowani do znajdujących się w ArtRocku stron z wszystkimi recenzjami ich płyt.

Zestawienie liczy 62 utwory (czemu nie 61, zob. rok 2007), trwające 5 godzin i 25 minut. Wyszła więc z tego niekrótka playlista.

Legenda: rok – wykonawca, utwór (album, względnie singiel, jeśli w swoim czasie kawałek nie pojawił się na pełnoprawnym albumie).

1961 – The Shadows, Sleepwalk (The Shadows)

Playlistę otwiera fajny kawałek z debiutu The Shadows. „Szadołsi” to jedna z pierwszych grup, jakie poznałem z nazwy. Gdy miałem kilka lat, w przedszkolu, jeszcze w latach 80. Brytyjczycy nagrali masę fajnych kawałków, a jednym z nich jest właśnie niespieszny Sleepwalk.

1962 – Ray Charles, I Can't Stop Loving You (Modern Sounds in Country and Western Music)

Podobnie jak The Shadows nie napisali „Slipłoka”, tak Ray Charles nie jest autorem I Can't Stop Loving You. Tylko co z tego, skoro to właśnie on rozsławił tę piosenkę miłosną i do jego wersji wraca się najchętniej. Ach, ten głos i pianino Raya, do tego chórek i orkiestra…

1963 – The Beatles, Love Me Do (Please Please Me)

Wprawdzie wolę longplaye z późniejszej, dojrzalszej działalności The Beatles, jednakowoż już na pierwszych płytach „Bitle” zaprezentowali niemało wpadających w ucho piosenek – jak na debiucie, by wymienić Anna (Go to Him), Twist and Shout, tytułowy czy dodany tu przeze mnie Love Me Do.

1964 – Herbie Hancock, Cantaloupe Island (Empyrean Isles)

Kto raz usłyszy motyw przewodni Cantaloupe Island, to już pewnie go nie zapomni. Jest genialny. To jedna z moich ulubionych kompozycji, standard jazzowy skomponowany przez wybitnego pianistę Herbiego Hancocka, wtedy zaledwie dwudziestokilkulatka i bliskiego współpracownika Milesa Davisa.

1965 – Horace Silver, Song for My Father (Song for My Father)

Gdyby ktoś zastanawiał się, co puścić tacie na Dzień Ojca, to na płycie „Piosenka dla Mojego Ojca” pianisty jazzowego Horace’a Silvera znajdzie podpowiedź. Utwór tytułowy jest bowiem znakomity, jak zresztą cała płyta, ozdobiona fotografią palącego cygaro eleganckiego pana w słomkowym kapeluszu. To John Tavares Silver, ojciec Horacego.

1966 – John Mayall & the Bluesbreakers, All Your Love (Blues Breakers with Eric Clapton)

Co za gitara! Wiosną 1965 roku Eric Clapton dołączył – jak się okazało, na krótko – do „Blusbrejkerów” Johna Mayalla, a owocem ich współpracy stał się bluesrockowy, obecnie (i od dawna) klasyczny już album. Pośród muzyków, którzy go nagrali, rodzący się „bóg gitary” wyróżnia się na okładce tym, że czyta komiksy w magazynie The Beano, stąd i inna nazwa tej płyty – The Beano Album.

1967 – The Grass Roots, Let's Live for Today (Let's Live for Today)

Tytułowy numer z drugiego longplaya amerykańskiej kapeli The Grass Roots to przeróbka Piangi con me, o rok starszego włoskiego oryginału, wykonywanego przez angielską grupę The Rokes, która największe sukcesy święciła właśnie w Italii. W wersji The Grass Roots kawałek ten stał się wielkim przebojem pośród Amerykanów, także – a może szczególnie – tych służących w Wietnamie, jej dramatyzm i emocjonalny wydźwięk dobrze bowiem korespondował z permanentnie odczuwanym przez walczących na wojnie żołnierzy poczuciem niepewności i zagrożenia. W 2022 tę wpadającą w ucho piosenkę przypomniano w ukazującym skomplikowane relacje koreańsko-japońskie serialu Pachinko. Bardzo zresztą dobrym.

1968 – Big Brother and the Holding Company, Summertime (Cheap Thrills)

Żal bierze mnie na myśl, jak wiele podobnie cudownych nagrań, jak Summertime, mogłaby pozostawić po sobie Janis Joplin, gdyby nie zmarła w 1970 roku. W jej genialnym wykonaniu przejmujący smutek tej pięknej piosnki czy kołysanki, skomponowanej przez George’a Gershwina, trafiał do mnie od dziecka – podobnie jak niesamowity wokal Janis, który towarzyszy mi jakoś od pierwszej klasy podstawówki. To też bodaj ulubiona piosenka Joplin moich Rodziców. A oprawa muzyczna tego utworu? Znakomita.

1969 – Creedence Clearwater Revival, Proud Mary (Bayou Country)

Właśnie dzięki Rodzicom wielu wykonawców z tej playlisty znam od wczesnego dzieciństwa. Jednymi z nich są „Kridensi” oraz ich nieśmiertelne przeboje pokroju Have You Ever Seen the Rain, Who’ll Stop the Rain, I Put a Spell On You, Up Around the Bend czy wyróżniona tu Proud Mary, śpiewana, że mimochodem wspomnę, przez Gordona Shumwaya solo i w duecie z Lynn Tanner w pierwszym odcinku serialu Alf z ’86 roku. Te oraz inne hity CCR znajdują się na dwupłytowej składance Platinum, którą udało mi się kupić w 2006 roku, gdy z kuzynem pracowałem na szwedzkiej wyspie Öland.

1970 – Derek and the Dominos, Layla (Layla and Other Assorted Love Songs)

Miłość! Co za uczucie! Od zarania napędza człowieka do działania, inspiruje go, niszczy i kreuje. Nie inaczej było z porywającą Laylą, która powstała z żarliwego uczucia, jakie zrodziło się u Erika Claptona do Pattie Boyd, podówczas nieosiągalnej dlań żony George’a Harrisona. W 1970 EC już powszechnie – i wbrew swoim intencjom – był uważany za „boga gitary”, nie dziw więc, iż – pospołu z innym geniuszem gitary, Duane’em Allmanem – był w stanie stworzyć tak fenomenalne i ogniste partie, jakie jego instrument wykrzykuje w miłosnym uniesieniu w Layli, do powstania której rękę przyłożył również perkusista Jim Gordon, autor wspaniałej cody fortepianowej.

1971 –The Raiders, Indian Reservation (The Lament of the Cherokee Reservation Indian) (Indian Reservation)

Tytuł tej piosenki, napisanej przez Johna Dee Loudermilka, a poznanej przeze mnie w wykonaniu grupy The Raiders ze składanki z utworami różnych artystów, zawartej na kompakt-dysku, przywiezionym przez Rodziców z RFN pod koniec lat 80. i jednym z kilku pierwszych u mnie w domu, jest mocno niedzisiejszy i niepoprawny – no bo ani termin „rezerwat”, ani „Indianie” czy „indiański” obecnie nie brzmią dobrze, szczególnie dla „Native Americans” czy „First Nations” (okropieństwa wyrządzone im przez potomków Europejczyków w Kanadzie przejmująco przedstawiła Joanna Gierak-Onoszko w swej książce 27 śmierci Toby’ego Obeda, która w 2020 zapewniła autorce „Nike” Czytelników). Mimo że sam tytuł piosenki może być odbierany za obraźliwy, to niepozbawiony błędów faktograficznych tekst traktuje o krzywdzie, jaką „Biali” wyrządzili „Czerwonym”, w tym konkretnym przypadku pełnym dumy Czirokezom. Ze słowami dobrze koresponduje klimatyczna warstwa muzyczna, instrumentalnie dość bogata, rozpoczęta i zwieńczona brzmieniem organów.

1972 – T. Rex, Children of the Revolution (singiel Children of the Revolution/Jitterbug Love)

Anglik Marc Bolan, mający częściowo polskie korzenie lider kapeli T. Rex, nie pożył wprawdzie długo, gdyż niespełna 30 lat, niemniej wpływ jego na rozwój pewnych kierunków muzyki oraz image wielu artystów okazał się niemały. Jednym z fajniejszych kawałków, jakie po sobie pozostawił, o ile nie najfajniejszym, są chwytliwe „Dzieci Rewolucji”, które pierwotnie wypuszczono w postaci singla. Ha, z takim tytułem i porywającym drive’em można by zagrzewać młodzież do zmieniania szkoły i świata!

1973 – Thin Lizzy, Whiskey in the Jar (Vagabonds of the Western World)

Tylko kilka lat więcej, niż Bolan, pożył inny Wyspiarz, współzałożyciel Thin Lizzy, Irlandczyk Phil Lynott. Nie tylko muzyk, ale i poeta, z powodzeniem łączył rock z poezją, a na płycie o „Wagabundach Zachodniego Świata” zawarł z kolegami szałową interpretację irlandzkiej piosnki ludowej Whiskey in the Jar, opowiadającej o zbóju zdradzonym przez kobietę. Ten bardzo fajny kawałek w latach 90. na nowo został rozsławiony przez Metallikę, która swój cover zamieściła na płycie Garage Inc.

1974 – Supertramp, School (Crime oft he Century)

Szkoła szkołą, życie życiem… Opór przeciwko stosowanym przez nauczycieli i rodziców metodom wychowawczym, słowem – mundurkowi czy kieratowi, prawem każdej generacji… Ta harmonijka niczym powrót do przeszłości… School to mój ulubiony utwór w repertuarze Supertrampa, brytyjskiego zespołu, który poznałem wiosną 2002 roku dzięki Ewie. Mojej Ewie.

1975 – Led Zeppelin, The Rover (Physical Graffiti)

Nie, The Rover to nie jest najlepszy kawałek Led Zeppelin. To nawet nie jeden z dziesięciu najlepszych numerów „Zeplinów”. To nawet nie jest najlepsza piosenka na ich dwupłytowym albumie Physical Graffiti, na którym bezapelacyjnie błyszczy i wybija się ponad resztę fantastyczny Kashmir. Co z tego jednak, skoro The Rover to kawałek napędzany fajnym riffem. I z perkusyjnym wejściem, które od zawsze lubię.

1976 – Rainbow, Stargazer (Rising)

To kolejny utwór, który otwiera perkusja. I to jaka! O ile jednak The Rover to w twórczości Led Zeppelin zaledwie średniak, o tyle równie misterny, jak epicki Stargazer to bodaj najlepsza kompozycja w dorobku bryto-amerykańskiej supergrupy Rainbow. To taka swego rodzaju inspiracja płynąca z zeppelinowego „Kaszmiru”, a jednocześnie nań odpowiedź. Porywające osiem minut z okładem, z popisami gitarowymi Ritchiego Blackmore’a oraz z towarzyszeniem monachijskiej orkiestry symfonicznej, nade wszystko zaś – z fenomenalnym wokalem Ronniego Jamesa Dio. Co za (wniebo)głos! Płytę, na której znajduje się ten kawałek, świetnie opisał Tyrystor, autor jednych z najlepszych recenzji, jakie miałem przyjemność publikować na łamach ArtRocka.

1977 – Talking Heads, Psycho Killer (Talking Heads: 77)

Ten liczący już 45 lat przebój z debiutu Amerykanów z Talking Heads został niedawno odkurzony za sprawą czwartego sezonu kultowego serialu Stranger Things. Bo też i jego tematyka jest poniekąd podobna. Charakterystyczna motoryka, ten wbijający się w głowę rytm, uporczywie prześladujący słuchacza niczym seryjnego mordercę jego własne zbrodnicze myśli i zamiary, powodują, że do tego odjazdowego kawałka chce się wracać raz po raz, jak egotyczny socjo- i psychopata raz za razem pragnie nurzać się w sobie i regularnie powracać do swych sadystycznych skłonności i czynów. Wokal Davida Byrne’a, niby tracącego kontakt z rzeczywistością, mieszającego języki oszołoma, do tego wariująca gitara i świetna linia basowa Tiny Weymouth, to jest to, czego trzeba człowiekowi do porannego rozbudzenia. Z tym drive’em po prostu chce się ruszać w każdy dzień! I jechać dalej i dalej! I po prawdzie – można zajechać daleko!

1978 – Chris Norman & Suzi Quatro, Stumblin' In (singiel Stumblin‘ In)

Ciepły, przyjemny przebój, który początkowo ukazał się jedynie w postaci singla, a dopiero potem został dodany do niektórych – północnoamerykańskich – wersji albumu If You Knew Suzi..., zastępując piosenkę Evie. Właśnie, Evie: piosenkę tę dodałem do niniejszej playlisty przez wzgląd na Ewę – ilekroć bowiem leci Stumblin‘ In, Ewa podśpiewuje i podryguje, co potwierdza, jak chwytliwy to kawałek. I co mnie cieszy.

1979 – Gerome Ragni, Jim Rado, Galt MacDermot, The Flesh Failures/Let The Sunshine In (Hair: Original Soundtrack Recording)

Generalnie nie lubię, nie lubiłem i nigdy nie polubię musicali. Jednakowoż jednym z dwóch, które cieszą się u mnie szczególną estymą, jest – obok najlepszego Kabaretu­ Hair w reżyserii Miloša Formana. Wieńczący ścieżkę dźwiękową do owego muzyczno-filmowego dzieła medley The Flesh Failures/Let The Sunshine In to jeden z przykładów tego, jak wspaniale czasem udaje się połączyć w jedno fabułę, obraz i dźwięk – dla potwierdzenia wystarczy zobaczyć finał Hair. Zobaczyć i wysłuchać – siła przekazu zarówno obrazu, jak i muzyki (w tym genialnego śpiewu) w tym przypadku jest bowiem dojmująca, dotyka poruszonego widza i słuchacza do żywego.

1980 – Barbra Streisand, Woman in Love (singiel Woman in Love)

Jak w Hair nić życia Bergera została nagle przerwana, tak że bezpowrotnie zniknął on ze ścieżki życiowej Bukowskiego i paczki swych przyjaciół, tak też z drogi, którą ja wciąż kroczę, na zawsze zeszło dotąd kilka osób. Nie ma kuzyna, z którym pracowałem w Szwecji, a który był najlepszym towarzyszem mych dziecięcych zabaw. Nie ma także fajnej cioci, z którą konkretnych wspomnień muzycznych w zasadzie nie mam, poza jednym: oto gdy, powiedzmy, w połowie lat 90. wróciłem znad morza do domu, a był to dzień imienin mojej Mamy, odwiedziła nas ciotka BaTa, przynosząc w prezencie kasetę z nagraniami swojej imienniczki, Barbry Streisand. Wtedy też poznałem tę znakomitą piosenkę, jaką jest napisana przez braci Gibbów (zgadza się, tych z uwielbianych przez Matkę i ciotkę „Bidżisów”) Woman in Love­ z przepięknym śpiewem piosenkarki, która ma korzenie polsko-żydowskie, tak samo jak wspomniany pod ’72 i ’73 rokiem Marc Bolan.

1981 – Phil Collins, In the Air Tonight (Face Value)

Trudno lepiej rozpocząć karierę solową, niż Phil Collins, który w otwarciu swej pierwszej płyty umieścił tak udany utwór, jak mroczny i minorowy In the Air Tonight. Aura spowijająca ten kawałek jest niebywale nastrojowa, słowem – niesamowita. Jeśli ktokolwiek zastanawiałby się, czy Collins to dobry perkusista, to po wysłuchaniu tego hitu nie mógłby mieć jakichkolwiek wątpliwości, że tak, Collins to bardzo dobry perkusista. Ścieżka perkusji jest w tym numerze znakomita, a perkusyjne przejście, które zaczyna się przy 3:40, jest nie do zapomnienia. No dobra, Collins dobrze gra i śpiewa, ale czy tworzy fajne kawałki? Wiadomo, sam napisał ten majstersztyk.

1982 – Bauhaus, Silent Hedges (The Sky’s Gone Out)

Bauhaus to kapela, której cała twórczość stoi mrokiem i minorem. Z każdego ich albumu z lat 80. mógłbym wciągnąć na tę listę po kilka superowych kawałków, przy tym nim się spostrzegłem, to wolne miejsce zostało mi tylko pod rokiem ‘82, w którym ukazała się ich bodaj najmniej przeze mnie lubiana z tamtych czasów płyta studyjna. Lecz i ona nie jest zła – wystarczy puścić dwa pierwsze kawałki (Silent Hedges są drugim), by przekonać się, że jest w nich moc. Pamiętać jednak trzeba, że w tym przypadku stoi się po ciemnej stronie mocy.

1983 – Slade, My Oh My (The Amazing Kamikaze Syndrome)

Nie jestem fanem Slade, co nie zmienia faktu, że podoba mi się kilka spośród numerów nagranych przez tych Angoli. Jednym z nich jest My Oh My – z ładnym fortepianowym wejściem, a dalej z fajnym rozwinięciem, dobrym wokalem i chóralnym zaśpiewem, no i – a jakże – porządną gitarą. Kawał rocka, takiego typowego dla lat 80.

1984 – Stevie Wonder, I Just Called to Say I Love You (The Woman in Red: Original Motion Picture Soundtrack)

Nie mam stuprocentowej pewności, lecz puszczane także w polskim radiu i telewizji I Just Called to Say I Love You Steviego Wondera było prawdopodobnie pierwszym zagranicznym hiciorem, który wpadł mi w ucho. Miałem 2 czy 3 lata – pamiętam, jak wołali mnie Rodzice, gdy leciał na wizji lub w eterze, bym z zadowoleniem mógł pokołysać się do jego rytmu. A tak w ogóle, to był to singiel promujący ścieżkę dźwiękową do – chyba mocno przeciętnej – komedii romantycznej Kobieta w czerwieni Gene’a Wildera.

1985 – Tina Turner, We Don’t Need Another Hero (Thunderdome) (singiel We Don’t Need Another Hero (Thunderdome))

Jeśli przebój Wondera był pierwszym przebojem w moim życiu, to możliwe, że pierwszą piosenkarką, jaką poznałem z imienia i nazwiska, była Tina Turner. No raczej drugą, gdyż prawie na pewno wcześniej była często w latach 80. puszczana w „Telewizyjnym koncercie życzeń” Mireille Mathieu (której imię od dziecka mylę z „Mirelej”). O ile jednak piosenki poważnej pani Mirelli specjalnie do mnie nie trafiały, o tyle piosenki szałowej Tiny ogromnie lubię od dziecka. Zupełnie jak trzy części „Szalonego Maksa”, w tym zwykle tę najbardziej krytykowaną, Pod Kopułą Gromu, wzbogaconą o mesjaniczny wątek i wieńczącą ponure przygody Rockatansky’ego w świecie postapo. Właśnie w tej części Melowi Gibsonowi towarzyszyła na ekranie Tina Turner, która dała filmowi również przebój pierwszej wody, jakim bez wątpienia jest We Don’t Need Another Hero (Thunderdome).

1986 – Status Quo, In the Army Now (In the Army Now)

Cholera, to jest przebój! Trzeba przy tym zaznaczyć, że napisali go Holendrzy, bracia Bollandowie, a nie muzycy Status Quo. Lecz mniejsza z tym. Napiszę bez ogródek – zajebista muzyka, zajebisty tekst. Antywojenny, trafnie oddający parszywą sytuację, w jakiej znajdują się wrobieni w wojnę żołnierze (o cywilach nie wspominając), co obecnie widać za wschodnią granicą Polski, gdzie Ukraińcy i ochotnicy z innych krajów dzielnie stawiają opór rosyjskim najeźdźcom. Takie kawałki, jak ten, filmy, jak Michaela Cimino Łowca jeleni, książki, jak zakazana przez nazistów w latach trzydziestych Na Zachodzie bez zmian Ericha Marii Remarque’a, po wsze czasy powinny znajdować się na liście lektur obowiązkowych pod każdą szerokością geograficzną.

1987 – U2, Where the Streets Have No Name (The Joshua Tree)

To mój ulubiony kawałek U2, a duża w tym zasługa natchnionego intro, jakie stworzył Brian Eno, współproducent The Joshua Tree, płyty, która przyniosła irlandzkiej kapeli ogromny sukces. Piosenka ta powstawała długo i rodziła się w bólach. Jednakowoż ich owocem można się delektować, podobnie zresztą jak całym The Joshua Tree, nie pomijając przy tym świetnej oprawy graficznej tego albumu, zaprojektowanej przez Steve’a Averilla, człowieka, który blisko dekadę wcześniej wymyślił oryginalną nazwę grupy.

1988 – The Traveling Wilburys, Handle with Care (Traveling Wilburys Vol. 1)

Jak skonstatował Stephen Thomas Erlewine z AllMusic: „Nigdy nie było supergrupy, która byłaby bardziej super niż The Traveling Wilburys”. I miał powód, by tak napisać – wszak formację tę utworzyły wielkie sławy biznesu muzycznego: Bob Dylan, George Harrison, Jeff Lynne, Roy Orbison i Tom Petty. Efektem ich współpracy stały się dwa albumy studyjne, z których pierwszy ma mocny otwieracz w postaci Handle with Care.

1989 – Peter Gabriel, A Different Drum (Passion: Music for The Last Temptation of Christ)

Nie jestem wielbicielem kariery solowej Petera Gabriela, za to jedną z chętniej słuchanych przeze mnie filmowych ścieżek dźwiękowych jest stworzony przezeń metafizyczny soundtrack do Ostatniego kuszenia Chrystusa Mistrza Scorsese. Płyta nie jest równa, lecz ma niesamowite momenty – lubię zwłaszcza pierwszych siedem kompozycji. A Different Drum jest ostatnią z nich i – podobnie jak poprzedniczki – brzmi nieziemsko.

1990 – Snap!, The Power (World Power)

Ilekroć słyszę The Power (czy to w wykonaniu niemieckiego Snap!-a, który ten numer uczynił międzynarodowym hitem, czy też Roberta Fraziera, rapera lepiej znanego pod pseudonimem Chill Rob G, z którego piosenki Let the Words Flow Snap! zapożyczył do The Power sample), to przypominają mi się sceny, w których chamski i nadęty shock jock Jack Lucas czuje władzę i siłę, a w tle leci właśnie zaraźliwy refren The Power. Co to za film? Chodzi o wyreżyserowany przez Terry’ego Gilliama obraz The Fisher King (1991), w którym czołowe role zagrali Jeff Bridges (Jack Lucas) oraz Robin Williams (Parry). W samym filmie The Power leci w wykonaniu Chilla. Kawałek lubię w obu wersjach, bo obie są fajne, obraz jednak lubię bardziej – w istocie należy on do moich ulubionych filmów.

1991 – Michael Jackson, Give In to Me (Dangerous)

W ’91 na wizerunku Michaela Jacksona jeszcze nie spoczywał ciężar oskarżeń o niecne czyny, jakich miał się dopuszczać wobec nieletnich, a w świetle ustaleń twórców dokumentu Leaving Neverland prawdopodobnie się dopuszczał. Na wydanym w owym roku albumie Króla Popu znalazło się sporo szałowych piosenek, a jedną z nich jest pełne żaru i czucia Give In to Me, ognista ballada z fenomenalną solówką Slasha, jedną z lepszych, jakie nagrał w swej karierze, o ile nie najlepszą.

1992 – The Prodigy, Jericho (Experience)

Debiut The Prodigy ukazał się 28. września 1992 roku, czyli – choć pewnie mało to kogo interesuje i mało kto na to zwrócił uwagę – w pierwszą rocznicę śmierci Milesa Davisa. Aczkolwiek nie jest to mój ulubiony album tego odjazdowego bandu Wyspiarzy, to bez cienia wątpliwości jest to kawał płyty, a zaczyna ją Jericho, w którym – a jakże! – pobrzmiewają alarmujące echa trąb jerychońskich. Kawałek ten promował płytę wraz z numerem Fire, w którym grupa wykorzystała fragment starszej o blisko ćwierć wieku, a powstałej w Zwariowanym Świecie Arthura Browna piosenki o tej samej nazwie.

1993 – John Campbell, When the Levee Breaks (Howlin' Mercy)

Od lat mam ochotę wystukać dwuczęściowy życiorys bluesmana Johna Campbella, zawarty w recenzjach jego płyt One Believer oraz Howlin' Mercy. Na tym drugim krążku znalazł się cover When the Levee Breaks, kompozycji powstałej pod koniec lat 20. XX w. pod wrażeniem wielkiej powodzi, jaka w 1927 roku nawiedziła Missisipi i do dziś uważana jest za najbardziej niszczycielską w dziejach USA. Kawałek został spopularyzowany przez Led Zeppelin, niemniej wersja Campbella wcale nie odstaje od zeppelinowskiej , a może nawet ją przewyższa. W ujęciu przedwcześnie zmarłego gitarzysty nie tylko warto ją odsłuchać, ale i zobaczyć – na You Tube’ie szczęśliwie jest taka możliwość.

1994 – Beastie Boys, Sabotage (Ill Communication)

Sabotage to niewątpliwie jeden z najbardziej czadowych i charakterystycznych numerów hiphopowych, jakie kiedykolwiek powstały. Prawda, że nie jest to czysty rap, lecz jego udane połączenie z punkiem, rockiem i alternatywą. Polecić zresztą można nie tylko ten kawałek, ale i całe Ill Communication, bdb album. Gdy powstawał, Bestyjki ponoć były pod wpływem jazzrockowych dzieł Milesa Davisa, Agharty i On the Corner, choć rozmaitych źródeł inspiracji słychać tam oczywiście znacznie więcej.

1995 – Tindersticks, A Night In (Tindersticks)

A Night In to utwór krańcowo różny od Sabotage. Nie ma tu mowy o właściwej Beastie Boys hałaśliwości i żywiołowości, bowiem Tindersticks to zespół stawiający na inny rodzaj muzycznej ekspresji (czy może raczej – impresji) – elegancja, nastrojowość i melancholia to znaki rozpoznawcze tej wspaniałej kapeli z Nottingham, miasta rozsławionego legendami o Robin Hoodzie, swego rodzaju lokalnego „Bistiboja” doby średniowiecza. Nie znaczy to, że „Styksi” nie potrafią grać z ogniem, czego sporo przykładów znaleźć można już na ich dwóch pierwszych płytach, moich ulubionych, w takich piosenkach, jak Her tudzież Snowy in F# Minor.

1996 – Sepultura, Ratamahatta (Roots)

No, wreszcie coś naprawdę ciężkiego! Kawał metalu, na dodatek ozłoconego w różnych częściach świata. Nie, to nie było tak, że Roots spodobało mi się od razu. Pamiętam zawód, gdy po raz pierwszy słuchałem tego albumu, w ’96 oczywiście z kasety, pożyczonej mi przez szkolnego kolegę Jaśka. Jemu zresztą Roots też się nie spodobało. To dziwne, brudne brzmienie… A czekało się na tę płytę z niecierpliwością, wszak poprzednie dokonania Sepultury, Chaos, Arise czy Schizophrenia, podobały mi się jak mało które płyty metalowe. W dwa lata później miałem już jednak swój krążek (dosłownie, CD, nie kasetę) i szybko przekonywałem się do tego oryginalnego arcydzieła, jakim bez wątpienia jest Roots.

1997 – The Chemical Brothers, Block Rockin‘ Beats (Dig Your Own Hole)

To jest naprawdę wyborna płyta pionierów – obok m.in. wspomnianego The Prodigy – big beatu, odmiany muzyki elektronicznej, która swe największe sukcesy święciła w latach 90. Czyli wtedy, gdy dorastałem. Ale to nie dlatego lubię ten kawałek. Lubię, bo jest fajny, jak i cała płyta.

1998 – Massive Attack, Angel (Mezzanine)

Roots kupił mi Ojciec w Berlinie, gdy zabrał mnie i siostrę na kilkudniową przejażdżkę za zachodnią granicę. Głównie do Niemiec, choć nie tylko. Właśnie przed tym wyjazdem siostra przyniosła do domu Mezzanine, nowy album Massive Attack, który z miejsca nas porwał. I ją, i mnie. Drugą siostrę zresztą też. W podróży ku krajom zachodzącego słońca katowaliśmy Ojca puszczanym w kółko dziełem bristolczyków, w tym najchętniej słuchanym Angel. Ale, jak pamiętam, nawet specjalnie nie protestował, mimo że trip hop to raczej nie jego bajka.

1999 – Moby, Everloving (Play)

Piękne to. I tyle. Dodam jeszcze, że jako całość album smakuje wyśmienicie, nie dziw więc, że gdy w tym roku przygotowywałem swoje zestawienie dziesięciu wybranych płyt minionego 25-lecia, a to z okazji przypadającej w tym roku 25. rocznicy działalności ArtRocka, to Play Moby’ego miało na niej pewne miejsce. A było z czego wybierać, tak że – zapewne jak pozostali Redaktorzy – mocno łamałem sobie głowę nad tym, co na listę wciągnę, a czego nie.

2000 – Gong, Magdalene (Zero to Infinity)

No właśnie, Redaktorzy. Dzięki jednemu z nich, niejakiemu Tomaszowi O., poznałem Gong. I z miejsca dałem się muzyką tej zwariowanej kapeli oczarować – nie mogło być inaczej, skoro pierwszy utwór Gongu, jaki dzięki Tomkowi poznałem, to Magdalene, kawałek, od którego bodaj zaczęła się i jego przygoda z wesołą czeredą sterującą Latającym Imbrykiem. O, jakże Didier Malherbe śpiewa tu na tych swoich dęciakach!

2001 – Muse, Space Dementia (Origin of Symmetry)

Muse ma w swoim dorobku sporo fajnych piosenek oraz takich płyt, których do arcydzieł pewnie bym nie zaliczył, aczkolwiek przyznaję, iż Black Holes & Revelations to rzecz dużego kalibru. Origin of Symmetry też jest udane. I ma moc ciekawych piosenek, a jedną z nich jest Space Dementia, którą wyróżniam przez wzgląd na narastające fortepianowe intro oraz partię tego instrumentu w dalszej części utworu.

2002 – Robert Plant, Hey Joe (Dreamland)

Wiadomo, Hey Joe zna się od małego. Tyle że w klasycznym wykonaniu Hendrixa (który bynajmniej nie napisał tego kawałka), a nie Planta. To jednak właśnie długa (przeszło 7-minutowa) wersja tego ostatniego, rozciągnięta, burzliwa, mocno kontrastowa, obchodząca w tym roku swoje 20. urodziny, jest moją ulubioną – jej silnie niepokojąca warstwa muzyczna idealnie współgra z dramatycznym tekstem, który dziś mało kto chciałby bądź odważyłby się napisać.

2003 – Dido, White Flag (Life for Rent)

Florian Cloud de Bounevialle O'Malley Armstrong. Brzmi godnie i poważnie, jednakowoż z tak pokaźnym zestawem imion i nazwisk kariery w show-biznesie raczej się nie zrobi. Co innego pod uroczą ksywką Dido, do tego mając tak przyjemny głos i ujmujące piosenki w rodzaju Thank You, Here with Me albo White Flag. A warto też pamiętać o współpracy Dido z Eminemem tudzież starszym bratem Rollo Armstrongiem z interesującego projektu Faithless.

2004 – George Michael, Freeek! '04 (Patience)

Freeek to singiel, który już w 2002 roku promował płytę wydaną dopiero w 2004 roku. Na tym też albumie o znamiennym (zwłaszcza dla zniecierpliwionych fanów GM-a) tytule Patience zawarta została zremiksowana wersja wspomnianego singla. Lubię obie wersje tego niegrzecznego utworu, podobnie jak nakręcony do niego teledysk, wyuzdany i dla niektórych pewnie nieco szokujący, z ewidentnymi nawiązaniami do filmów science fiction z lat 80. (w tym do mojego ulubionego Blade Runnera).

2005 – The Mars Volta, The Widow (Frances the Mute)

O proszę! Oto i kompozycja z kolejnego dzieła, jakie zamieściłem na pomienionej już liście co bardziej cenionych przeze mnie albumów ostatniego ćwierćwiecza. Zaczyna się tak pięknie, a kończy się tak dziwnie. Ot, cała Marsjańska Wolta, jeden z najciekawszych i najlepszych zespołów, jakie miałem okazję poznać.

2006 – Rashanim, Atbash (Shalosh)

Nareszcie coś mniej znanego! Rashanim to odlotowe trio pod wodzą gitarzysty Jona Madofa, wspieranego przez basistę Shanira Ezrę Blumenkranza oraz perkusistę Mathiasa Künzliego. W swojej twórczości umiejętnie łączyli jazz, rock i tradycyjną muzykę żydowską, stąd idealnie pasowali do katalogu wydawniczego firmy Tzadik Records, prowadzonej przez wybitnego saksofonistę i kompozytora Johna Zorna. Jak wskazuje hebrajska nazwa, Szalosz to trzecia płyta formacji, udana, o czym świadczy przywołany tu Atbasz.

2007 – Dream Theater, In the Presence of Enemies, Pt. 1 & Pt. 2 (Systematic Chaos)

Nie lubię tej płyty i nie uważam jej za dobry album. Ilość zawartego na niej patosu i pompy, cech dla muzyki DT – co tu dużo pisać, królów czy cesarzy progmetalu – wcale charakterystycznych, jest dla mnie nazbyt duża, choć grupa i tak ma w swoim dorobku jeszcze bardziej podniosłe i pod wieloma względami bardziej przesadzone albumy niż ten. Jedyne, co mi się na niej podoba, to podzielony na dwie części monumentalny utwór In the Presence of Enemies, godny następca, dajmy na to, A Change of Seasons. I w tym tkwi przyczyna, dlaczego na tej obejmującej 61 lat liście znajdują się 62 utwory.

2008 – Steven Wilson, No Twilight Within the Courts of the Sun (Insurgentes)

Zaczęło się na ostro i wygląda na to, że w tym i w kolejnych dwóch rocznikach wiele lżej pod względem ciężaru muzyki nie będzie. Debiut Stevena Wilsona jest dobry, a szczególnie cenionym  przeze mnie na Insurgentes kawałkiem jest No Twilight Within the Courts of the Sun. Co za tytuł! W utworze tym liderowi towarzyszyli m.in. znany z King Crimson Tony Levin oraz Jordan Rudess, klawiszowiec Teatru Marzeń. Uwielbiam te odjazdy gitarowe oraz kontrastową budowę, instrumentalne grzmotnięcia i nagłe wyciszenia. Co za numer!

2009 – Mastodon, The Czar (Crack the Skye)

Czteroczęściowy, blisko 11-minutowy kawałek, który bardzo fajnie się rozwija i ma świetną solówkę gitarową à la lata 70. Do nich nawiązuje również nastrojowe wejście na klawiszach, które bardzo lubię. To czwarty i niestety ostatni album studyjny Mastodona, który mi się podoba. Kierunek, w jakim grupa podążyła później, mi nie odpowiada, ponieważ, jak trafnie ujął to Thom Jurek z AllMusic w recenzji szóstego albumu Amerykanów, kapela „bez skrupułów eksploatuje tworzenie oraz wykonywanie bardziej wygładzonych i przystępnych piosenek, rozpoczęte na The Hunter”. No właśnie, The Hunter to pierwsza płyta Mastodona, której nie lubię. Trzeba jednak przyznać, że nawet na tych niecenionych przeze mnie, czterech kolejnych płytach muzycy grają znakomicie. Bo to naprawdę sprawni instrumentaliści.

2010 – The Dillinger Escape Plan, Farewell, Mona Lisa (Option Paralysis)

Znowu ciężko, ale w tym zestawieniu to już po raz ostatni. Nie tylko ciężko, ale też pioruńsko agresywnie. Jak to u Dilindżera. Szkoda, że ten niemniej umiejętnie od Mastodona uwijający się na instrumentach band, mający przy tym o niebo lepszego wokalistę, już nie funkcjonuje. Cieszy, że w sierpniu 2017 roku miałem okazję wziąć udział w ich koncercie w krakowskim Kwadracie, gdy w trakcie ostatniej trasy Dilindżerzy wieńczyli swą 20-letnią karierę. Działo się, tak że jest co wspominać.

2011 – Gingerpig, Blind to Reason (The Ways of the Gingerpig)

Napisałem, że już nie będzie ciężko, a tu co? Formacja Gingerpig, jaką założył Boudewijn Bonebakker, gitarzysta nieistniejącej już grupy deathmetalowej Gorefest. A ta grała superciężko, wystarczy wspomnieć furiackie The Glorious Dead, czyli miażdżące otwarcie albumu False z 1992 roku. Gingerpig to jednak projekt o lata późniejszy, inspirowany muzyką rockową lat 70., co słychać na jego debiucie, w tym w zamykającym go utworze Blind to Reason, który może wywoływać reminiscencje z ZoSo, czyli z „Czwórką” Led Zeppelin. Swoją drogą ten fajny kawałek – który, przyznaję, zupełnie lekki bynajmniej nie jest – ma też fajny tytuł. Tytuł, który można by zadedykować obecnym włodarzom kraju.

2012 – The Saintbox, Comfort Credit Image (The Saintbox)

Tę płytę o znacznych pokładach walorów artystycznych wyróżniłem w swoim redakcyjnym podsumowaniu 2012 roku, w którym także napisałem jej recenzję, wystawiając temu dziełu, stworzonemu przez trzyosobowy projekt muzyczno-wizualny w osobach Walicki-Kulka-Szupica, najwyższą notę. Bo to wyjątkowa i oryginalna płyta jest.

2013 – Steve Mason, A Lot of Love (Monkey Minds in the Devil's Time)

Monkey Minds in the Devil's Time Szkota Steve’a Masona to obok about Light Coorporation mój ulubiony album 2013 roku. Lubię zawarte na nim numery, których jest aż 20, podoba mi się jego koncept i oprawa graficzna. Jeśli chodzi o tę ostatnią, to wspomnę o tym, że: 1) na okładce panoszy się w czeluściach piekielnych sam Szatan, tu zapożyczony z fresku Sąd Ostateczny, którego autorem jest Giotto di Bondone; 2) krążek z muzyką pokryty jest wyobrażeniem piekła z Boskiej komedii Dantego Alighieri, który osobiście znał Giotta i z uznaniem o nim napomknął w XI pieśni czyśćcowej. Tę znakomitą, lecz w mojej opinii niewystarczająco znaną i docenioną płytę przywiozłem z Izraela, gdzie znalazłem ją przypadkiem, przeglądając „sidiki” w sklepiku mieszczącym się w telawiwskim Cinematheque’u. Całe szczęście, że na nią natrafiłem.

2014 – Naxos, Tamina (Podróż Dookoła Mózgu)

Wykoncypowana przez Milo Kurtisa miniorkiestra Naxos, stworzona wespół z Konstantym Joriadisem, nagrała wyborną world music; tętniącą życiem, wielobarwną muzykę świata, która nie uznaje granic geograficznych, społecznych, politycznych czy kulturowych. Słucha się tego z czystą przyjemnością.

2015 – Benjamin Clementine, Condolence (At Least for Now)

At Least for Now, pełen liryzmu debiut utalentowanego brytyjskiego pianisty i znakomitego wokalisty, jest naprawdę frapujący. Clementine, swoim życiorysem i talentem wpisujący się w tradycję Rimbaud i jemu podobnych, to jeden z ciekawszych artystów muzyków ostatnich lat, co potwierdził i na kolejnym swoim albumie, I Tell a Fly.

2016 – Michael Kiwanuka, Love & Hate (Love & Hate)

O półtora roku starszy od Clementine’a, ale także urodzony i wyrosły w Londynie Michael Kiwanuka to twórca nie mniej utalentowany od Benjamine’a, tyle że jest bardziej sławny i odniósł większy sukces od młodszego kolegi. Odniesionemu przezeń sukcesowi nie można się dziwić, skoro pisuje (te akurat z pomocą Inflo) tak poruszające i natchnione kompozycje, jak Cold Little Heart czy Love & Hate.

2017 – Gary Numan, Ghost Nation (Savage (Songs from a Broken World))

Widoczny na okładce Savage Gary Numan prezentuje się w swym przebraniu niczym diunida czy Fremen, postać z Mad Maxa bądź 51. Stanu tudzież Neuroshimy Hex, dwóch kultowych planszówek wydawanych przez Portal Games. Temat albumu jest poważny i oscyluje wokół podobnych spraw, jak przytoczone dobra popkultury – dotyczy globalnego ocieplenia i związanego z nim pustynnienia planety, ogólnie ujmując – katastrofy ekologicznej, jak również funkcjonowania człowieka w świecie postapo. Nie tylko koncept, lecz i muzyka stanowią atuty tej posępnej płyty, którą otwiera Ghost Nation.

2018 – Lady Gaga & Bradley Cooper, Shallow (A Star is Born (Soundtrack))

Musicalowe romansidło A Star is Born, czyli Narodziny gwiazdy (2018) z Lady Gagą i Bradleyem Cooperem w rolach głównych, to czwarta wersja filmu, który do czasu ukazania się najnowszego remake’u raczej pamiętany był za sprawą ekranizacji z roku 1976 (z Barbrą Streisand i Krisem Kristoffersonem), niż dzięki dwóm wcześniejszym produkcjom z lat 1954 i 1937. Film jest niezły i ma niezłą ścieżkę dźwiękową – dzięki niej przed dwoma laty, czyli oglądając najnowsze filmidło, odkryłem, że Lady Gaga ma naprawdę dobry głos, a dobitnym tego potwierdzeniem jest hitowe Shallow, którego wcześniej nie znałem.

2019 – Mike Patton & Jean-Claude Vannier, Ballade C.3.3 (Corpse Flower)

Z zainteresowaniem i uznaniem obserwuję muzyczne poczynania Mike Pattona. Od kiedy? Od pierwszej połowy lat 90., kiedy to usłyszałem Angel Dust, płytę, dzięki której polubiłem Faith No More. Tu wyróżniłem balladę, jaką wokalista zaprezentował z Jeanem Claude’em Vannier(em) na wspólnie nagranym przez nich albumie Corpse Flower, który przywołuje we mnie skojarzenia z dokonaniami Marca Almonda, w tym z jego wyśmienitym longplayem Mother Fist. A tę ostatnią płytę, jak wiadomo z recenzji, jaką napisałem pięć lat temu, bardzo, ale to bardzo lubię.

2020 – Philip Glass and Paul Leonard-Morgan, Blink of an Eye (Tales from the Loop (Original Soundtrack))

W ostatnich latach spodobał mi się serial „Opowieści z pętli” – podobają mi się wszechobecne w nim nostalgia i smutek, ale też dobrze ilustrująca te oraz inne odczucia płynące z ekranu muzyka, stworzona m.in. przez nader przeze mnie cenionego Philipa Glassa.

2021 – Hans Zimmer, Paul's Dream (The Dune Sketchbook (Music from the Soundtrack))

Na nową ekranizację mojej ulubionej powieści science fiction czekałem bardzo. Równie mocno, jak długo. I w zasadzie się nie zawiodłem, wprost przeciwnie. W filmie z miłym zaskoczeniem odnotowałem obecność Benjamine’a Clementine’a, który wprawdzie zagrał tu rolę epizodyczną, ale jednak pojawił się na ekranie. Film wyreżyserował Denis Villeneuve, który nakręcił też bardzo udanego Blade Runnera 2049. Również muzykę do obu filmów (prawda, że do „Łowcy” we współpracy z Benjaminem Wallfischem) napisał ten sam twórca – Hans Zimmer. Gdy jeszcze przed premierą i filmu, i jego ścieżki dźwiękowej usłyszałem „Sen Paula”, to wiedziałem, że będzie dobrze. I jest. Jedna uwaga – monumentalnego Paul’s Dream nie znajdzie się na Dune (Original Motion Picture Soundtrack), lecz na The Dune Sketchbook (Music from the Soundtrack).

I jeszcze jedna uwaga, akurat na koniec. Miło kończyć tekst o fajnych kawałkach kompozycją ilustrującą wielkie dzieło Franka Herberta. Dzieło, które przed ćwierćwieczem zainspirowało Tomasza Kamińskiego do założenia strony o nazwie Planet Caladan, w przyszłości przemianowanej na ArtRock.pl.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.