Ten przewodnik miał być o innym zespole, ale znów wygrała rzeczywistość. Niedawno bowiem ukazał się album, który naprawdę robi wrażenie nawiązując do klimatu sprzed ponad pięćdziesięciu lat i mimo zmiany połowy składu, doskonale wpisując się w brand o nazwie Colosseum.
I uważam, że nawet wśród koneserów tego typu brzmień, których jest już niestety coraz mniej, za mało mówi się o tym materiale. Z Colosseum mogłem już dwukrotnie spotkać się na żywo, ale niestety finalnie nie udało się. Po raz pierwszy w roku 2011, gdy w grali w Dolinie Charlotty i po raz drugi gdy miałem wybrać się do Czech w roku 2014. Gdy w roku 2018 zmarł Jon Hiseman stało się dla mnie jasne, że tematu już nie ma, ale w tym czasie widziałem fenomenalny koncert, wówczas prawie osiemdziesięcioletniego wokalisty- Chrisa Farlowe’a, który wystąpił z Norman Beaker Band w kieleckiej Kadzielni. Jakiś czas później, ni stąd, ni zowąd, dowiedziałem się o reaktywacji legendarnej grupy. Miejsce Jona Hisemana zajął Malcolm Mortimore znany między innymi ze współpracy z Gentle Giant, instrumenty klawiszowe obsługuje Nick Steed, a na saksofonie gra Kim Nishikawara. Basistą Colosseum jest od wielu lat, znany po drodze choćby ze współpracy z Uriah Heep, Mark Clarke, gitarzystą oczywiście Clem Clempson, a wokalnie wciąż udziela się w zespole… Chris Farlowe, którego głos starzeje się niczym wino. I ten skład miał przyjechać do Polski w ramach Summer Fog Festival w zeszłym roku, ale festiwal niestety nie odbył się. Widocznie los chciał bym najpierw mógł zobaczyć tę historyczną, rzymską budowlę, a później dopiero ten intrygujący zespół. I dlatego właśnie w maju wybiorę się do Wiednia żeby wykorzystać zapewne jedną z ostatnich szans na obcowanie z kolejną legendą muzyki.
Kiedyś napisałem o tym zespole, że łączył światy rocka i jazzu za pomocą bluesowego pomostu. I w istocie - Colosseum to jeden z pionierów jazzrockowej muzyki, którą prezentowali jeszcze w latach 60. Wywodzące się z jazzu paterny rytmiczne grali z rockową dynamiką, sięgając nie tylko po wspomnianego bluesa, ale i komponując dłuższe, bardziej i zróżnicowane złożone formy, o konstrukcjach rodem z muzyki klasycznej. Czy nie wpisuje się to w moje poszukiwanie unikatów muzycznych? Każdy znaczący zespół dysponuje czymś, w danym momencie oryginalnym i dlatego przechodzi do historii. I to, co wyżej opisałem, działo się zarówno ponad pięćdziesiąt lat temu, jak i dzieje się na najnowszym wydawnictwie grupy – „XI”. Colosseum to także zespół, który najlepiej wypada na żywo, co dokumentuje nie tylko słynny album „Colosseum Live” z roku 1971, ale również ten po reaktywacji z 1994, czy kilka późniejszych. I patrząc na specyfikę tej grupy, po raz pierwszy w tym przewodniku napiszę o także o wydawnictwie koncertowym. Nie było tu „Made in Japan”, nie było „Yessongs”, czy „Two for the Show”, przy Allman Brothers Bands wspomniałem tylko o „At Filmore East”, ale za to będzie „Colosseum Live”! I, jak wspomniałem, warto również posłuchać „Colosseum LiveS – The Reunion Concerts” – po pierwsze dlatego, że to po prostu najważniejsze momenty w historii grupy i można słuchając jednego i drugiego wydawnictwa dostrzec jak zespół rozwinął się muzycznie przez te ponad dwadzieścia lat i jak zmieniło się podejście do brzmienia i realizacji koncertów… a nawet wchodząc w tony bardziej górnolotne, jak bardzo poszliśmy do przodu jako cywilizacja. Warto również zobaczyć koncerty z roku 1994 oraz 2003 wydane na DVD.
Valentyne Suite (1969)
Już niejednokrotnie pisałem o tym jak bardzo przełomowy był to rok w muzyce rockowej. Płytę otwiera „The Kettle” czyli energiczny, rockowy numer oparty o bluesowe struktury zawierający, jak na tamte czasy zwariowane solówki gitary, które niejednokrotnie na siebie nachodzą. Na pewno również wrażenie robi unikatowa barwa głosu gitarzysty i wokalisty - Jamesa Litherlanda. A ta ekspresja jeszcze bardziej udziela się w nieco lżejszym, funkującym „Elegy”, w którym słychać kunszt solistyczny saksofonisty Dicka Heckstall-Smitha przejawiający się w jego kolejnych frazach. W „Butty's Blues”, czyli de facto prostym bluesie, z kolei mamy intrygujące partie organów Hammonda – Dave’a Greenslade’a, ale posłuchajmy też co w międzyczasie wyprawiają saksofony! Łącząc to ze wspominanym, charakterystycznym wokalem, mam miejscami wrażenie, że słucham płyty w klimacie Jamesa Browna. Ale prawda jest taka, że tutaj jedna kompozycja zmienia dosłownie wszystko i staje się pewnego rodzaju muzycznym kanonem definiując to, o czym pisałem we wstępniaku na temat Colosseum. Oczywiście chodzi o utwór tytułowy, bo to zupełnie nowa jakość, jakby oderwana od poprzedników… czegóż w nim nie ma?! Blisko 17 minut w, jak na tamte czasy, iście awangardowym, jazzrockowym klimacie. Złowieszczość napędza się pierwotnym prostym motywem rodem z westernów by wreszcie wjechała ta dynamiczna partia, która będzie powtarzana i której przewodzą saksofony. A później chwila oddechu, perkusja przestaje grać, a na pierwszym planie mamy akordy fortepianu i frazy saksofonu. Hiseman wkrótce dołącza przepięknie budując napięcie nie używając stałego rytmu. I z tego jakby zamglonego krajobrazu wyłania się basowe zejście w dół przypominające to z słynnego „Hit the Road Jack”, jednak zagrane w szybszym tempie. Znakomity jest to pretekst do intrygujących fraz organów Hammonda Dave’a Greenslade’a, który na tyle odpowiednio zarządza dynamiką, że w kulminacji głośności do zabawy dołączają głównie Hiseman i Heckstall-Smith. Ach ten werbel Hisemana, ach to swingowe bujanie i rockowa dynamika… i jeszcze fragment z odstrojonymi Hammondami! I powrót do motywu początkowego by zaraz przejść do nostalgicznych i subtelnych progresji akordów rodem z muzyki klasycznej, którym towarzyszy wokaliza i zawadiackie frazy saksofonu. Wow, do dziś ta żonglerka klimatem, harmonią czy dynamiką naprawdę robi wrażenie. I muszę kolejny raz podkreślić, że uwielbiam te miksy płytowe z końcówki lat 60, dlatego że mimo wszechobecnego gruzu, mam wrażenie, że obcuję z czymś unikatowym, szczerym i bardzo oldschoolowym. A jeśli przy tym w partiach poszczególnych muzyków czuję soul, to naprawdę bardzo to zadowala moje uszy. Nawet jeśli solo gitarowe nie jest tu doskonałe… mamy przecież rok 1969 i cały anturaż wokół jest wspaniały. Zwłaszcza moment gdy w ostatnich minutach utwór napędzają sekcja rytmiczna i Dave Greenslade.
Ulubiony utwór: Valentyne Suite
Colosseum Live (1971)
To płyta z niesamowitym soulowym żarem, energiczna i nieprawdopodobnie bujająca. Już od pierwszych dźwięków kompozycji Jacka Bruce’a i Pete’a Browna – „Rope Ladder to the Moon”, wyczuwa się tu nieprawdopodobny wręcz vibe, świetnie zagospodarowaną przestrzeń przez poszczególne instrumenty i taki pozytywnie agresywny wokal młodego Chrisa Farlowe’a. To również znakomity warsztat techniczny muzyków – posłuchajmy tylko tych gęstych partii perkusji, które są tu w punkt, nie zapominając o frazach Dicka Heckstall-Smitha, który gra na dwóch saksofonach jednocześnie, czy transowych organach Hammonda, które prowadzą w dynamiczną, złowieszczą, miejscami kakofoniczną, otchłań dźwiękową. Cóż za improwizatorski kunszt grupy… a zaraz wjeżdża jeszcze psychodeliczna gitara Clempsona, któremu wtóruje Heckstall-Smith. I cały ten album składa się z utworów rozwiniętych od 7 do ponad 15 minut… a co ciekawe, nie ma w tym zestawie „Valentyne Suite”. Swoją drogą, ależ to stoi w opozycji do dzisiejszych czasów, gdy większość słuchaczy nie jest w stanie zdzierżyć długich solowych popisów i raczej marzy o tym by wykonania na żywo były 1 do 1 jak w studiu. Na tzw. drugi ogień grupa wzięła kompozycję Grahama Bonda – „Walking in the Park”, z tym bardzo charakterystycznym motywem. Świetnie brzmi to w takim żywym, jazzrockowym klimacie. Bo to trochę tak jakbyśmy byli w klubie jazzowym i snobistycznie, wśród kłębów dymu, podniecali się raczej harmonią i złożonymi strukturami, czy niebanalnymi progresjami akordów, jednocześnie w drugiej ręce trzymając kufel z wylewającym się piwem na podłogę na samo wspomnienie o szalonych młodzieńczych latach, które obrazuje tu rockowa dynamika. Petarda – można rzec. Wtem falset i niesamowite vibrato Chrisa Farlowe’a zapraszają do unikalnego tańca wokół bluesowego riffu w niemal piętnastominutowej autorskiej kompozycji „Skelington”… zaraz zaraz, a te dolne rejestry wokalu? Chyba jasne stało się dlaczego osobiście uważam, że to jedno z najbardziej frapujących „gardeł” w historii muzyki! I ten jamowy popis Clempsona – wow! To co, może jeszcze frapująca interpretacja kompozycji Mike’a Gibbsa - „Tanglewood '63” ze zwariowanymi wtrętami chóralnych wokali, czy tym razem kunsztem Dicka Heckstall-Smitha, który potrafi grać zarówno nuty wyraźnie nostalgiczne, jak i nieco rozbawić w tym całym rozgardiaszu stylistycznym – i znów gra na dwóch saksach jednocześnie. I jeśli o Davidzie Jacksonie z Van Der Graaf Generator, który robił podobne rzeczy, pisano że jest Van Goghem saksofonu, to tutaj gra nam Pablo Picasso. A te harmonie wokalne kojarzą mi się miejscami z francuskim zespołem Magma – sprawdźcie koniecznie, na którego koncercie byłem niedawno w Brukseli. Patrzcie ile tu dobrego… nie mogłem pominąć tej płyty, a najlepsze dopiero przed nami! „Stormy Monday Blues” T-Bone’a Walkera to ledwie przystawka, choć posłuchajcie jak na starcie przekrzykują się Dick, Clem i Dave i jak to świetne się miksuje… i oczywiście znów Pan Farlowe ze swoją charyzmatyczną ekspresją. Napisałem, że nie ma tu „Valentyne Suite”. Tak, ale za to jest drugi, jak dla mnie najważniejszy, utwór w historii Colosseum. Równie długi, rozimprowizowany, ale z wokalami. Ze zbliżoną do wspomnianej suity figurą basową, rozwijającymi się złowieszczo kolejnymi frazami Hammonda Dave’a Greenslade’a i prostym, nośnym i głośnym tematem głównym, który rozładowuje to ogromne napięcie oczekiwania. I leci sobie to wielowątkowe niemal szesnaście minut… mam nadzieję, że to usłyszę na zbliżającym się milowymi krokami, koncercie.
Those Who Are About to Die Salute You (1969)
Świetnie słucha się po latach tej debiutanckiej płyty mając w wyobraźni fakt, że przecież za chwilę światło dzienne ujrzy opus magnum grupy. Tym razem Graham Bond i “ Walking in the Park” znakomicie sprawdzają się jako dynamiczny otwieracz, gdzie słychać z jakim muzycznym kunsztem mamy do czynienia już od początku. Ach, ależ to jest podniosły, a nawet wykwintny motyw! I James Litherland naprawdę daję tutaj radę, choć ja oczywiście preferuję wersję live z Chrisem Farlowem. Bluesowy klimat utrzymuje się w „Plenty Hard Luck”, ale posłuchajmy co wyprawia tutaj Dave Greenslade… trzeba przyznać, że solidne podwaliny pod to, co wydarzy się na następnym krążku, można tutaj znaleźć słuchając poszczególnych fragmentów. Co w takim razie powiedzieć o kompozycji „Mandarin”, która zachęca prostotą poszczególnych motywów, jednocześnie trącając orientalną tajemniczością. I ten złowieszczy saksofon i przesterowany bas około czwartej minuty… wow! Na tym drugim instrumencie gra tu Tony Reeves. Równie intrygującym utworem jest „Debut”, który początkowo jawi się jako lekkostrawny blues i to nawet w momencie gdy zwiększa się gęstość partii perkusyjnych Hisemana i, co za tym idzie, dynamika. Ale tuż po pierwszej minucie mamy przełom… ach ten szeleszczący werbel… ach ten na moment zaburzony ład. Dalsza część to znów powrót do bluesowej progresji akordów, na której to mamy próbkę umiejętności Dave’a Greenslade’a i Jona Hisemana, któremu na chwilę nikt nie przeszkadza i można się wsłuchać w to, co potrafi. No dobra, a tę saksofonową melodię, która wiedzie przez „Beware the Ides of March” skądś już chyba znamy… Procol Harum… a może Bach? Posłuchajcie dalej, bo to kapitalny przykład jak muzyczne wyrafinowanie może żyć w unikatowej symbiozie z, nazwijmy to ekstrawagancką interpretacją muzyki klasycznej – bo dalej mamy fragmenty „Toccaty i fugi d-moll”, w który dosłownie wjeżdża bluesowe lickowanie oparte o charakterystyczne rytmicznie, jakby przyczajone, partie Hammonda… a zaraz zrobi się obskurnie i dysonansowo… i te saksofonowe słonie… tak, to jest „to”! Zwłaszcza, że po chwili wraca pierwotna, romantyczna melodia. No dobra, cóż jeszcze skrywa to wydawnictwo? Ano smaczne rytmy latino, które możemy usłyszeć na początku „The Road She Walked Before” – oczywiście osadzone na kanwie bluesowej. Powtórzę się po raz nie wiem który… słabość mam do tych debiutanckich albumów ze względu na poszukiwania muzyczne. No dobra, ale zejdźmy na ziemię i zatopmy się w takiej czystej bluesowej improwizacji z całym dobrodziejstwem inwentarza, - chciałby powiedzieć zespół zabierając nas w szczyptę rejonów, którymi będzie czarował w następnych latach sięgając tym razem po kompozycję Bessiego Smitha – „Backwater Blues”. Soul aż kipi, a w roli głównej tym razem Dick Heckstall-Smith. Ale nie ma to jak zwieńczyć płytę z pompą – szybkim, treściwym, żywiołowym numerem, czyli „Those About to Die” – ależ tu mamy koktajl, ależ to buja, ależ zwroty akcji! Znów królują tu Hiseman, Heckstall-Smith i Dave Greenslade. Niesamowita pasja w tych pięciu minutach! A, i sprawdźcie koniecznie wydania z bonus trackami.
Ulubiony utwór: Those About to Die
XI (2025)
Wygląda na to, że cała ta historia spina się naprawdę wspaniałą klamrą, a album nagrany po ponad pięćdziesięciu latach nawiązuje do tego najlepszego studyjnego bardziej niż wszystkie inne po drodze, mimo faktu, że na obu grają zupełnie inni ludzie. A rozpoczyna się od „Not Getting Through” o wyraźnie funkowym zabarwieniu, z fantastycznie dojrzałym wokalem Chrisa Farlowe’a, wspomnianymi dynamicznymi, rytmicznymi paternami, w których prym wiodą saksofon Kima Nishikawary i gitara Clema Clempsona… zresztą solówki obu panów też są naprawdę wczute. Słychać, że musiało minąć naprawdę sporo czasu, w tym wypadku pięć lat wspólnego grania profesjonalnych muzyków, by po pierwsze stworzyli bardzo ciekawą muzykę, a po drugie nowi muzycy w zespole nasiąknęli duchem Colosseum. W drugim na płycie „Gypsy” prawdziwy popis wokalny daje Mark Clarke – cóż za ekspresja i soul w tych frazach na zwrotkach. A refreny? Chóralne i zapadające w ucho, a o to przecież chodzi. I to swingujące solo saksofonowe Kima, grane luźno, jakby od niechcenia – tak, to jest klimat Colosseum, zdecydowanie! „English Garden Suite” – wiadomo do czego nawiązuje tenże tytuł. I utwór, choć prawie połowę krótszy od suity walentynkowej, to naprawdę może się podobać. A na pierwszym planie jest tu Nick Steed. Zaczyna się od… fortepianowej progresji akordów rodem z muzyki klasycznej, do której za chwilę dołączają frazy saksofonu, a Malcolm Mortimore z gracją buduje napięcie… skądś to znamy, prawda? I ten rytmiczny patern, który leci w tle również. I to zejście w dół przed drugą minutą… Chwilę wcześniej Clempson prowadzi prostą, nostalgiczną melodię gitarową, a w kolejnej części Steed dosłownie czaruje kolejnymi partiami arpeggio Hammonda i syntezatora oddając hołd Dave’owi Greenslade’owi. Dalej mamy znów fortepian i znów piękne gitarowe melodie, tym razem z użyciem slide’a. Podobają mi się też te wysokie rejestry syntezatora, które budzą skojarzenie z albumem Ricka Wakemana – „Journey to the Centre of the Earth”. I to solo Clempsona grane długim dźwiękiem…. i w odpowiedzi najpierw Hammondy Steeda, a później saksofon Nishikawary. Jak wiemy, muzyka Colosseum zawiera także sporo bluesowego zabarwienia i tutaj doskonale wypada dojrzała ekspresja wokalna osiemdziesięcioczteroletniego Chrisa Farlowe’a. Osadzony w minorze „Ain't Gonna Moan No More” z repertuaru Van Morrisona to chyba najlepszy przykład, choć „Won’t Be Satisfied” i „No More Second Chances” też dają radę. A pozostając w nostalgicznym klimacie, mamy tu odświeżone „Nowhere To Be Found”, gdzie znów wspaniale śpiewa Clarke, a główny motyw saksofonowy pozostaje w głowie na długo. Przyznam, nie spodziewałem się tak dobrej płyty, a stała się ona pretekstem do napisania tego przewodnika.
Ulubiony utwór: Not Getting Through
Tomorrow's Blues (2003)
Wydawnictwo to pokazuje jak zespół okrzepł po reaktywacji i jak dobrze odnajdował się w swoim towarzystwie, co widać na płytach DVD z tamtego okresu. Słychać też sznyt nowoczesnej produkcji, a nieokiełznaną, młodzieńczą energię zastąpiło wyrafinowanie. I od razu mamy tu utwór tytułowy, który rozpoczyna basowa figura, by za chwilę dołączyły najpierw partie perkusji… ach ten cowbell, później klawiszowa progresja akordów, gitarowe arpeggio, ale i wciąż mocarny wokal Chrisa Farlowe’a. Przepięknie to wszystko razem koegzystuje. Uwagę zwraca również symbioza śpiewu Chrisa Farlowe’a i Marka Clarke’a. Harmonia też jest niebanalna… a licki gitarowe Clema Clempsona naprawdę wysmakowane. I oczywiście – Dick Heckstall-Smith i jego saksofonowe wtręty – zarówno te dublowane, jak i te zawadiackie. A moment, w którym Farlowe łamie wokalne rejestry za pomocą falsetu… ach! „Come Right Back” rozpoczyna się tak, jakby latynoski karnawał miał dosłownie zalać nasze uszy, po czym zaskakuje rozwinięciem w… zwiewny blues, czyli „core” grupy. I znowu całe dobrodziejstwo inwentarza tutaj kipi. Podobnie zresztą jest w kompozycji Quincy Jonesa i Alana i Marilyna Bergmanów - „In the Heat of the Night”, z tym że w wolniejszym tempie – z przepięknymi, romantycznymi frazami saksofonu. I znów ten czarujący Farlowe… niesamowity soulowy żar wręcz rozlewa się wokół słuchając tego wokalu. Fenomen, unikat – zarówno Pan Chris, jak i cała grupa. „Hard Times Rising” z kolei rozpoczyna się dość tajemniczą frazą organów Hammonda na tle perkusyjnej stopy. „Arena in the Sun” to bardzo prosty riff gitarowy sąsiadujący z partią Hammonda, złamany najpierw przez złowieszcze frazy saksofonu, a później świetnie brzmiący fortepian grający oryginalną progresję akordową. A największy ukłon w stronę klasycznych albumów grupy stanowi chyba „The Net Man” – zawiera bowiem świetny, chwytliwy motyw saksofonu, o dość mrocznym i nostalgicznym zabarwieniu, ciekawy basowy puls, czy solo organów Hammonda brzmiących charakterystycznie – tak, jak potrafi tylko Dave Greenslade.
Ulubiony utwór: The Net Man
Time On Our Side (2014)
Muszę przyznać, mam szczególny sentyment do tej płyty, bo ukazała się w czasie, w którym słuchałem sporo muzyki Colosseum i, jak wspomniałem, miałem wtedy wybrać się na koncert tej grupy. Po śmierci Dicka Heckstall-Smitha za saksofony odpowiada tutaj żona Jona Hisemana – Barbara Thompson – i trzeba przyznać, że robi to naprawdę godnie. Album rozpoczyna okraszony nostalgią utwór “Safe as Houses” oparty na powtarzającym się motywie prowadzonym przez organy Hammonda. Wiekowy wokal Chrisa Farlowe’a znakomicnie odnajduje się w tej nostalgii, muszę rzec. Zresztą, gdzież on miałby się nie odnaleźć? Kolejnym mocnym punktem płyty jest „The Way You Waved Goodbye”, który zaczyna się od ciekawego motywu gitarowego. I, choć warto wsłuchać się dokładnie w aranż i partie zarówno Barbary, jak i Dave’a Greenslade, które niejednokrotnie nie znajdują się na pierwszym planie, to znów musze pochwalić wokalistę, choć swoje więcej niż trzy grosze, dorzuca tu również Clempson. A i zapomniałbym o harmoniach wokalnych – znów świetna koegzystencja Farlowe’a z Clarkiem. I tak zastanawiam się czy nie nadużywam tu słowa nostalgia? Może dlatego, że uwielbiam ją w muzyce, a to wydawnictwo jest nią dosłownie utkane. Wystarczy choćby spojrzeć na okładkę. Kompozycja „Dick's Licks” rówwnież znakomicie to oddaje, a wiadomo przecież skąd ten tytuł. I tutaj docenić trzeba pracę Barbary Thompson – świetne solo saksofonowe – tak bardzo w klimacie Colosseum, sąsiadujące z podniosłym refrenem. „City of Love” to kolejny przykład minorowego klimatu albumu – ale posłuchajcie tylko tych harmonii wokalnych, czy partii slide guitar Clempsona… wow, mało kto potrafi robić to tak czysto. „Nowhere to Be Found” to z kolei niezwykła emanacja wrażliwości wokalnej Marka Clarke’a… z przepiękną melodią hmm, trochę jakby w klimacie Gary’ego Moore’a można by rzec. Co więcej, zespół postanowił odświeżyć ten utwór na swoim najnowszym wydawnictwie. Z kolei „Anno Domini” rozpoczyna się złowieszczym, orientalnym motywem, który przechodzi w urzekający, znów… nostalgiczny fragment, prowadzony przez saksofon. I ponownie tutaj Clarke pokazuje swoją ekspresję… I ja tę ekspresję kupuję – myślę, że facet jest niedoceniany jako wokalista. Refleksja, która się rodzi po przesłuchaniu tego albumu po latach jest jedna – za chwilę tej muzyki za lat 70 już nie będzie i wtedy odpalając ten krążek o sporym emocjonalnym ładunku, będzie można niejednokrotnie się wzruszyć podążając szlakiem historii takich grup jak Colosseum. A póki co wciąż warto łapać te emocje na koncertach i chłonąć kolejną muzykę, którą wydają.
Ulubiony utwór: City of Love