Minął jakiś czas od pojawienia się w sklepach najnowszego dzieła muzyków grających na Dworze Karmazynowego Króla. Owe niecałe trzydzieści dwie minuty, spowodowały prawdziwe zawirowanie w sercach i umysłach naszych. Zburzyły tez wizje rozpowszechniane przez malkontentów o rzekomym zniknięciu Karmazynowego Króla. Jak się okazało Król ma się dobrze i co najważniejsze potrafi jeszcze pokazać co potrafi a pomagają mu w tym wybitni fachmani Robert, Adrian, Trey, Tony, Bill i Pat. Mini album VROOM ukazał się 7 listopada roku 1994 zaś w dniu 3 kwietnia 1995 roku na świat przyszło najnowsze dorosłe już dziecko King Crimson. Ci co zdążyli się nasłuchać i nauczyć na pamięć utworów z VROOM nie będą rozczarowani.
Płyta zaczyna się od … VROOM a jakżeby inaczej – choć w innej, normalnej (?) albumowej wersji i zdecydowanie krótsza o prawie trzy minuty. Jakieś takie ciche psychodeliczne rzępolenie na kontrabasie od początku, by w trzydziestej sekundzie uderzyć nas ścianą psychodelicznego dźwięku. Jest to a jakże podobne do VROOM z EP-ki ale o wiele bardziej dopracowane, może dlatego, że nie jest to jedyne VROOM na płycie. Werbel na końcu przechodzi w marszową CODA: Marine 475 w potępieńczymi krzykami i rozpaczą. Pojawia się tu po raz pierwszy Adrian recytując 475, Marin 475, 410, 400, 062, 1009, ….
Trzeci utwór – najdłuższy na płycie ‘Dinosaur” jest odtąd kolejną wizytówka zespołu. Adrian śpiewa tu ‘jak był młodym głupim chłopcem i jakie młodzieżowe pomyłki dostrzega teraz gdy jest dinozaurem’ – choć nie do końca wiemy czy to autobiograficzna piosenka, czy tylko ostrzeżenie dla młodszych. Pojawiają się tu muzyczne pasaże rodem z filmów z lat czterdziestych, cos podobnego jest w Przeminęło z Wiatrem. Po chwili rozmarzenia następuje jednak frontalny atak , a zespół brutalnie przypomina nam, że nie grają muzyki popowej i wcale nie musi być miło.
‘Walking On Air’ to jeden z najbardziej nastrojowych utworów nie tylko na tej płycie, ale w ogóle w historii grupy. Mógłby spokojnie być odtwarzany w stacjach uznawanych za komercyjne – choć z pewnością większość słuchaczy by go nie zrozumiała. Piękny prawie bez prądu zagrany i te milutkie pasaże jakbyś chodził w powietrzu ‘…zamknij oczy i spójrz na mnie, będę stał przy obok pomiędzy błękitnym morzem i niebem, które da schronienie.
B’Boom to jeden z najlepszych utworów dla mnie na tej płycie. Jedna minuta klimatycznej podróży w przestrzeni i ponad trzy pięknie zagranej perkusji. O jak ja to kocham. Utwór kończy się nagle by przejść w tytułowy ‘THRAK’ to kolejny utwór instrumentalny, który powoduje, że zaczynasz się zastanawiać czy dobrze zrobiłeś włączając te płytę. To tu znajdziemy King Crimson, jaki kochamy najbardziej: mocny, posępny i co ciekawe ze strasznymi industrialowymi krzykami, mieszającymi się z brzmieniem gitary, która brzmi jakby była z nie opiłowanego żelaza. Aż świdruje w uszach.
Inner Garden Part One – smutny i bardzo nostalgiczny utwór ‘…don’t leave me alone…’, kończy się szybko by ustąpić miejsca ‘Ludziom – People’ – jest troszkę podobny do styku Petera Gabriela, takiego zabawnego i prześmiewczego: ‘…watch me, face me, dress me, baby me, phone me, wire me, house me, bug me, fire me ‘ i te fantastyczne dźwięki gitary puszczone od końca z taśmy (chyba że Robert Fripp gra od tyłu). Radio Part One to powrót do świata horroru i dziwnej obserwacji z innego wymiaru – jest bardzo sugestywny i trzeba się bać.
Po chwili rozbrzmiewa ukochana (dla mnie) potwornie smutna i nostalgiczna pieśń ‘One Time’, która przez wiele lat nie będzie pobita żadnym innym utworem w kategorii ‘budowa nastoju dołującego’. Dla mnie numer jeden na płycie i do dziś – to już prawie dziesięć lat jeden z najwyżej cenionych. Rytmy z Południowej Ameryki, instrumenty perkusyjne i płacząca gitara ‘…one eye goes laughing, one eye goes crying, throught the trias and trying of one life… Radio Part Two to kontynuacja części pierwszej robi mi się coraz cieplej…
Inner Garden Part Two – to też kontynuacja i pierwsza zwrotka była w części pierwszej, druga jest teraz – dość interesujące połączenie i daje sporo do myślenia. Piękny wokal Adriana – gdzie on się tak nauczył? Nagle wchodzi dziki bas to ‘Sex Sleep Eat Drink Dream’ znany już z ep-ki, ale zdecydowanie bardziej pokręcony. Trzeba mieć dobre uszy by to wytrzymać – na całe szczęście ja mam i jest bardzo miło. Krzykliwy wokal, przeplatany spokojna melorecytacją.
Album kończą pozostałe części VROOM’A czyli VROOM VROOM oraz VROOM VROOM Coda Razem trwają prawie dziewięć minut i podsumowują tę muzyczna podróż przez krainę Karmazynowego Króla. Podróżujące gitary, oszalałe bębny, uporczywie nie dający się naśladować bas – to wszystko tworzy obraz pełnego ładu w chaosie dźwięków. Coda przypomina mi troszkę The Elephant Graveyard z dorobku Legendarny Pink Dots – w jednym i drugim są ryczące słonie i to wcale nie małe, wesołe, zielone słonie, żaden kokardki nie ma na ogonie – no chyba że karmazynową.
Przez prawie sześćdziesiąt minut zespół udowadnia nam, że poziom gry i forma nic a nic się nie zmieniły. Ba może nawet się podniosły. I choć znam osoby, które tego albumu nie lubią – dla mnie jest jednym z arcydzieł. Rozbudowane aranżacje, które zawsze towarzyszyły KC tu też są – a muzyka jest bardziej współczesna. Nie oznacza to zamknięcia na wcześniejsze dokonania – jest pokazaniem, że dawniejszy i nowszy KG gra co najmniej tak samo dobrze i ze niewiele się tu zmieniło.