ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Emerson, Lake & Palmer ─ Brain Salad Surgery w serwisie ArtRock.pl

Emerson, Lake & Palmer — Brain Salad Surgery

 
wydawnictwo: Manticore 1973
 
1. Jerusalem (2:43)
2. Toccata (7:22)
3. Still... You Turn Me On (2:53)
4. Benny the Bouncer (2:20)
5. Karn Evil 9: 1st Impression - Part One (8:44)
6. Karn Evil 9: 1st Impression - Part Two (4:44)
7. Karn Evil 9: 2nd Impression (7:05)
8. Karn Evil 9: 3rd Impression (9:03)
 
Całkowity czas: 44:54
skład:
Keith Emerson - instrumenty klawiszowe
Greg Lake - gitara basowa, gitary elektryczne i akustyczne, wokal
Carl Palmer - perkusja, instrumenty perkusyjne
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,2
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,5
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,30
Arcydzieło.
,34

Łącznie 72, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
12.10.2016
(Gość)

Emerson, Lake & Palmer — Brain Salad Surgery

Cztery lata. Tyle zajęło mi docenienie twórczości prog-rockowego giganta, jakim był zespół o niezbyt oryginalnej nazwie Emerson, Lake & Palmer (w skrócie ELP). To dość ciekawe zjawisko, które często mi się nie zdarza – wszak od gigantów powinno się zaczynać, i to ich powinno się wielbić od samego początku poznawania gatunku. Pamiętam, jak zaczęło się od "Tarkusa", który z miejsca podbił moje serce. „Wow, to jedna z najlepszych rzeczy w historii muzyki”, myślałem. Druga strona płyty była co prawda dość mdła i niezbyt mnie pociągała, jednak za sprawą samej suity tytułowej album wywindował się wprost na czołówkę moich ulubionych płyt. Pamiętam, że postanowiłem spróbować także innych – ELP, Trilogy czy też Brain Salad Surgery właśnie. Nie wciągnęły mnie. Powiem więcej, w pewien sposób odrzuciły. Właściwie tylko na tym ostatnim albumie znalazłem dla siebie coś ciekawego, czyli suitę "Karn Evil 9", lecz też za coś powalającego jej nie miałem. Dodatkowo byłem poirytowany balladami Lake’a, które na tle ballad, których wówczas słuchałem (Pink Floyd nade wszystko) wypadały blado. No i zespół na dłuuugi czas trafił na moją czarną listę, pozostając w mojej pamięci jako „te typy, które zrobiły Tarkusa”.

Los chciał, że po tych paru latach podczas polowania na nowe płyty winylowe całkiem przypadkiem trafiłem na Brain Salad Surgery. Skojarzyłem, że chyba coś tam mi się podobało, poza tym nie miałem zbyt dużego wyboru, więc przygarnąłem tę płytę. Po przesłuchaniu jej szczęka mi opadła. „Kurna, nie miałem pojęcia, jak świetni są ci goście. Jakim cudem uchowali się przed moimi uszami przez tak długo?!”. No i zaczęło się prawdziwe polowanie na płyty owego tria. Nie dalej jak dwa tygodnie później upolowałem ich debiut, którym też byłem zachwycony... prawie w całości. Obecnie, już po odrobieniu zaległości i poznaniu wszystkich płyt z ich złotego okresu (z niezłoto-popowego zresztą też) mam nadzieję na zdobycie „Trylogii” i Tarkusa.

No ale przecież tutaj o Brain Salad Surgery mowa, dość więc o mojej manii na punkcie czarnych krążków, przejdźmy w końcu do sedna sprawy. Lubię tę płytę za dwie rzeczy: po pierwsze zespół dał genialny popis swoich umiejętności, zarówno jako wirtuozów swoich instrumentów (a Greg także jako charyzmatyczny wokalista), jak i wspaniałych kompozytorów i aranżerów muzyki klasycznej. Po drugie: płyta jest – jak na nich – całkiem spójna i niewiele tu nudnych utworów/fragmentów. Tak właściwie są jedynie dwa, o których słowo pozwolę sobie powiedzieć na końcu.

Jerusalem

Krótki, acz bardzo dostojny utwór, o momentami niemalże pompatycznym brzmieniu. Zespół przedstawił własną wersję utworu Huberta Parry’ego, pod który Lake śpiewa słowa XIX-wiecznego wiersza And did those feet in ancient time autorstwa Williama Blake’a. Rzecz krótka i przyjemna, przede wszystkim za sprawą uroczystej cody. Dobre, choć być może nieco mylące otwarcie.

Toccata

Słodki Jezu w morelach, co tu się dzieje! Wiedziałem, że Emerson i spółka mieli dryg do adaptacji utworów klasycznych, ale tu zdecydowanie przeszli samych siebie. Toccata (stworzona przez Alberto Ginastera) to istne piekło, rzecz jasna głównie za sprawą szalonych, momentami nawet atonalnych organów i syntezatorów Emersona (brzmi to trochę tak, jak „co by było, gdyby Robert Fripp był klawiszowcem”), lecz zarówno Lake, jak i Palmer też dają słuchaczowi popalić. Ostre, chaotyczne i rozpędzone do granic możliwości motywy, których nie powstydziłby się niejeden zespół awangardowy, atakują i katują bez litości. Chwilę na oddech zapewnia nam Palmer, grając solo na bębnach orkiestralnych. Warto jeszcze wspomnieć o końcówce, wypełnionej synthami brzmiącymi niczym wyjące syreny alarmowe, latające to w lewo, to w prawo. Co tu więcej pisać? Czapki z głów, Panowie, ten utwór to jedna z najlepszych rzeczy, jakie w życiu słyszałem. Sam Alberto, zapytany przez zespół o zgodę na publikację utworu, miał ponoć stwierdzić, że nikt nie uchwyciłby jego muzyki tak doskonale, jak oni – sprawili, że brzmiało to dokładnie tak, jak w jego głowie. A co może być większym komplementem po nagraniu coveru, niż zachwyt oryginalnego twórcy?

Karn Evil 9

Najdłuższy utwór w repertuarze grupy, jednak w mojej opinii bynajmniej nie lepszy od wspomnianego Tarkusa. Podzielony jest on na trzy części (z czego pierwsza jeszcze na dwie – z uwagi na ograniczenia płyty winylowej). Każda część zaskakuje czymś innym – w pierwszej wita nas świetne intro na organach i podniosły motyw przeplatany wokalem niemalże krzyczącego Lake’a. Potem utwór się rozpędza, dając Emersonowi pole do kolejnego kosmiczno-Moogowego solowania. Część drugą części pierwszej otwiera pulsujący synth i donośny głos Lake’a zapraszający na show. Motyw brzmi niesamowicie skocznie i radośnie, jakby był wyjęty żywcem z karnawału (doczytałem się gdzieś nawet „teorii spiskowej”, że karn evil brzmi przecież prawie jak carnaval). Masa tu mocy i energii, aż ciało samo rwie się do tańca i podrygiwania w rytm muzyki – nic dziwnego więc, że utwór ten stał się sztandarowym otwieraczem koncertów. Druga część to znowu Emerson, tym razem na pianinie, w wyjątkowo jazzowym stylu. Swoimi umiejętnościami błyszczy też Palmer, dając temu pierwszemu świetny, zawiły podkład. Część ostatnia to znowu podniosłość i pompatyczność, za którą zresztą zespół był niejednokrotnie ganiony. Niemniej jednak każdy z muzyków daje wspaniały popis swoich umiejętności, choć – wybaczcie, lecz znowu muszę o tym wspomnieć – nie jest to poziom "Tarkusa". Ot zwyczajnie porcja świetnego, progowego grania. No i przy okazji niezgorszy zamykacz płyty, który na pewno pozostawia słuchacza z pragnieniem, by album jeszcze się nie kończył.

No i są te dwa, których – szczerze mówiąc – wolałbym, żeby w ogóle nie było. Still... You Turn Me On to mierna (w porównaniu do innych jego autorstwa) ballada z katalogu Lake’a, równie mdła, jak mógłby na to wskazywać tytuł, dodatkowo z (jakby to ująć... westernową?) partią gitary, która mnie osobiście irytuje. Ballady Lake’a zazwyczaj wprowadzają bardzo nastrojową nutkę w albumy grupy (tak, mowa tu zwłaszcza o Lucky Man), jednak ta jedna psuje dla mnie ogół całej płyty. Benny the Bouncer to z kolei kolejny lekki tworek w stylistyce honky-tonk (czyli nazywając rzecz po imieniu – muzyka knajpiana). Ja wiem, że chłopaki chcieli pokazać, że mają poczucie humoru itp. itd., jednak do prześmiewczych pioseneczek trzeba mieć bardzo osobliwe wyczucie i smykałkę (zwłaszcza w kwestii wokalu – Primus i Claypool się kłaniają). A te u Lake’a czuć niespecjalnie. Jedyny plus z tego utworu to solówki Emersona, które brzmią świetnie. O ile ktoś lubi rubaszne brzmienie honky-tonk, rzecz jasna.

No ale nie ma się co za bardzo znęcać, te dwa niewypały nie zajmują łącznie więcej niż pięć minut płyty. Cała reszta jest na naprawdę wysokim poziomie, i koniec końców płytę można uznać za prawdziwy klasyk muzyki progresywnej (chociaż powstrzymałbym się z określeniem „arcydzieło”). Album mogę bez zastanowienia gorąco polecić każdemu, szczególnie za Toccatę, w której zakochałem się bez opamiętania. I to pewnie ona zetrze się pierwsza z tej perełki w mojej winylowej kolekcji.

PS. Dla fanów zarówno ELP, jak i płyt winylowych egzemplarz ten będzie gratką także z powodu „podwójnej okładki” – pierwsza podzielona jest na dwa płaty. Rozchylając je na boki, odkryta zostanie ta druga, a dopiero pod nią czeka muzyka sama w sobie.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.