Czy ktoś tu lubi ELP? O, widzę jedną rękę w górze, drugą, trzecią… A pan co się tak waha, to nie powód do wstydu, proszę pana – no i mamy cztery ręce. A na sali jest nas czterdziestu ośmiu. Oj – pardon, mademoiselle – czterdzieści ośmioro. No i dobrze. Tych, którzy ELP sympatią nie darzą, i tak nie przekonam do tego tria, a reszcie miło się zrobi, że co nieco o nich opowiem.
Spośród najbardziej znanych zespołów rocka progresywnego chyba tylko Karmazynowy Król ze swymi rycerzami przedsiębrał odważniejsze od tria Keitha Emersona dźwiękowe eskapady w nieznane. Już od czasów pierwszej płyty The Nice wiadomym było, iż młodego klawiszowca żywo interesuje obracanie wniwecz wszelakich barier narosłych między muzyką rockową a klasyczną, jazzem a bluesem, awangardą a honky-tonky. Owo nieszablonowe podejście do dźwiękowej materii przysporzyło wielu sympatyków dowodzonym przez niego zespołom, nasamprzód The Nice, następnie ELP. Jednakże z lektury różnej maści materiałów poświęconych tym grupom, a także z szeregu wzmianek w artykułach, biografiach etc., traktujących bądź to o innych formacjach, bądź ogólnie o muzyce rockowej, bez silenia się na czytanie między wierszami wysnuć można wniosek, iż nawet 40 lat temu, w czasach swojej świetności, ELP nie cieszyło się wcale powszechnym uznaniem. Była to grupa kontrowersyjna, i to wcale nie z powodu ekscesów wzbudzających fascynację wścibskich mediów, a ze względów stricte artystycznych. Nie brak było ludzi, głównie wśród dziennikarzy prasy muzycznej, nastawionych zgoła antagonistycznie wobec twórczości nowatorskiej, eklektycznej, wymagającej wiedzy i wyobraźni zarówno od artystów, jak i od odbiorców. Albo pretensjonalnej, nudnej i pełnej całkiem zbędnej grandilokwencji, jeśli ktoś woli. Wspomnieć wystarczy pamiętną wypowiedź Johna Peela (skądinąd wielce zasłużonego dla rocka wczesnych lat 70.), w której określił występ ELP podczas Isle of Wight Festival kompletną stratą czasu, talentu i elektryczności. De gustibus non est disputandum, przeto pozwolę sobie mieć inne zdanie na temat wspólnych dokonań Keitha Emersona, Grega Lake’a i Carla Palmera. Zresztą widniejący nad tekstem rządek gwiazdek jest tego wystarczającym dowodem.
Zanim przejdę do meritum, jeszcze jedna ogólna refleksja dotycząca zespołu. Cóż, trudno ukryć, że w porównaniu z twórczością innych protagonistów progressive rocka dokonania ELP wypadają bardziej archaicznie, głównie przez wzgląd na dominującą rolę monstrualnego syntezatora Mooga. Ów gargantuiczny instrument wówczas był czymś niebywale nowoczesnym, teraz jednakże jego brzmienie trąci myszką dużo bardziej niż choćby wibrujące dźwięki organów Hammonda. Ale taka to już dola nowinek technicznych, że niektóre z nich po czasie stają się elementami rzeczywistości, bez których ludzie nie potrafiliby się obejść, inne zaś rychło zaczynają być uznawane za godzien pogardy przeżytek. Mnie osobiście ani krztynę nie wadzi owo specyficzne brzmienie, które nota bene wcale nie wydaje się bardziej staroświeckie niźli dźwięki plastikowych przyciskadeł, okupujących studia nagraniowe w latach 80.
Po nagraniu dobrze rokującego na przyszłość i czyniącego przy okazji sporo zamętu w rockowym światku debiutanckiego albumu, po ogłoszeniu Tarkusa, chwalonego głównie ze względu na wyśmienitą suitę, po wydaniu równie ambitnych, co popularnych Obrazków z wystawy, po zagraniu wielu znakomitych koncertów, ELP stanęło może nie tyle na zakręcie kariery, co zjechało na pobocze, aby przyjrzeć się sobie samym, temu, co udało im się osiągnąć przez dwa lata wspólnej drogi. Uznawszy, że chwilowo starczy trawestacji muzyki klasycznej i wymyślnych suit, postanowili (a w zasadzie Greg przekonał do tego Keitha), iż na swym kolejnym albumie powinni postawić na własne, a do tego krótsze kompozycje. Idea ta okazała się jak najbardziej słuszna, albowiem wydane w lipcu 1972 Trilogy było sukcesem nie tylko artystycznym, ale i komercyjnym - świetnie się sprzedawało, wspinając się na drugie miejsce list brytyjskich i piąte amerykańskich. A przy tym wszystkim sami muzycy mają o swym trzecim studyjnym albumie dobre zdanie, głównie Lake, który otwarcie powiedział: It is my favourite ELP album. It couldn’t be anyone else. It truly is a definitive album. It is the very best of ELP in a way. It’s got flashes of all the best things of what we were. I ja skłonny byłbym przytaknąć jego słowom, z tym że na równi postawiłbym wspomnianego już Tarkusa. Ażeby sprawiedliwości stało się zadość, napiszę tak: Trilogy bardziej podoba mi się jako całość, Tarkus i późniejsze o rok Brain Salad Surgery mają lepsze momenty. Poza tym niezmiernie podoba mi się wewnętrzna strona rozkładanej okładki tegoż albumu, ów zręczny fotomontaż, na którym zobaczyć można sześciu Keithów, sześciu Carlów i ośmiu Gregów pośród jesiennego krajobrazu Epping Forest. Zauważmy, że nie sześciu, sześciu i sześciu, co mogłoby budzić widome skojarzenia. A że dygresji nigdy za wiele – tak, to ten sam las, od którego nieco później weźmie tytuł jeden z moich ulubionych pod względem tekstowym utworów Genesis.
The Endless Enigma, acz formalnie dzieli się na trzy części, w rzeczywistości jest jednym utworem, trwającym nieco ponad dziesięć minut. Utworem frapującym i dopracowanym. Zaczyna się identycznie jak Ciemna strona Księżyca, biciem serca (czyli de facto stopą perkusji Ludwig) i enigmatycznym poświstywaniem mooga, potem następują kontrastowe fortepianowe wstawki, pobrzmiewają instrumenty perkusyjne, dołącza kupiona przez Keitha na tureckim targowisku surma… Tajemniczy, ewokujący budzące niepokój lokacje wstęp przeradza się w żwawy, jak najbardziej typowy dla ELP utwór z młócącym rękoma Palmerem i przebierającym palcami po klawiaturze mooga Emersonem. Potem nastrój staje się bardziej dostojny, zaczyna śpiewać Lake… I tak, raz ciszej i spokojnie, raz głośno i z werwą płynie sobie ten utwór do przodu. Po fortepianowej fudze zaczyna się Endless Enigma part two. Przyznać muszę, że przez te dwie minuty dzieje się doprawdy bardzo wiele. A to dzwony, a to subtelne elektroniczne fanfary, a to bombastyczny, dramatyczny finał – nie ma się kiedy nudzić. Później wcale nie jest gorzej. Akustyczną, bardzo przyjemną dla ucha balladę Lake’a From the Beginning wzbogacają wdzięczne zagrywki na gitarze elektrycznej (rzadkość na płytach zespołu) i kapitalne pod względem brzmienia solo Keitha na syntezatorze. Czym byłaby płyta ELP bez jakieś knajpianego kawałka? The Sheriff nie ma może tak świetnie spointowanego tekstu jak Jeremy Bender z Tarkusa, słucha się tego jednak całkiem nieźle. Trzeba się tylko przyzwyczaić do obecności mooga i zagmatwanej partii perkusji w prostym w gruncie rzeczy, pseudowesternowym numerze. Hoedown, oryginalnie Hoe-Down, to fragment baletu Rodeo, napisanego przez Aarona Coplanda w 1942 roku. W wersji ELP stał się rozpędzonym, porywającym dynamiką kawałkiem progresywnego grania na najwyższym poziomie. Jeszcze większego pędu nabierał na koncertach, o czym przekonać się można, słuchając Welcome Back…
Utwór tytułowy zaczyna się spokojnie, acz dostojnie. Grającemu solo fortepianowi sekunduje tu Greg Lake demonstrujący walory swego głosu. A śpiewa w sposób budzący uznanie; wcale się nie drze, nie wypluwa płuc, a jednak robi to wrażenie. Potem już nic nie towarzyszy fortepianowi, aż do początku czwartej minuty. Wtedy bowiem rozpętuje się istna burza dźwięków i trwa przez następnych sześć minut. Trudny to w odbiorze, acz wciągający fragment, pełen elektronicznych szaleństw Emersona i rytmicznych wariacji niebywale sprawnego Palmera. Po tym swoistym gradobiciu następuje ciężki i niezbyt melodyjny Living Sin, w którym zaskakuje przede wszystkim znacznie niższy niż zwykle śpiew Lake’a. I tak oto docieramy do finału. Do Abaddon’s Bolero. Emerson zmienił wprawdzie metrum swego Bolera ze zwyczajowego 3/4 na 4/4, jednakże zastosował podobny do Ravela sposób budowania napięcia, stosując nieustępliwe crescendo. Przyznać muszę, iż moim zdaniem utwór wieńczący Trilogy to jedna z najciekawszych kompozycji w dorobku ELP. Choć pozornie monotonna (Palmer chyba jedyny raz w karierze przez całe osiem minut trzyma ten sam rytm, unikając jakichkolwiek przejść!), oczarowuje sposobem prowadzenia granej w kółko (acz z drobnymi wariacjami) melodii. Pętla za pętlą, wolno, lecz uparcie nabiera ona mocy. Początkowo to tylko cichy motyw organów, z czasem jednak potężnieje, nakładają się na siebie kolejne partie instrumentów klawiszowych; brzmi to niczym ilustracja jakiegoś pochodu, powoli a niepowstrzymanie rosnącego w siłę, marszu, do którego przyłączają się wciąż kolejni zwolennicy. Aż pod koniec wszystko rozpływa się pod naporem moogowych dźwięków.
Nie nazwałbym z niezachwianą pewnością siebie Trilogy najlepszym albumem w dziejach Emerson Lake & Palmer. Skłonny byłbym jednakowoż określić ją mianem ich najrówniejszego krążka, albowiem poszczególne utwory na nim zawarte zostały napisane i wykonane na jednakowo wysokim poziomie. Prezentują one szerokie spektrum zainteresowań i ambicji muzyków, więc całość mimo czterdziestu jeden lat na karku wciąż sprawia wrażenie dzieła świeżego, poszukującego nowych środków wyrazu. A chyba właśnie o to chodziło w rocku progresywnym – by sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga.
Aha, ocena – wahając się między dziewiątką a ósemką, rzuciłem monetą (informacja dla wielbicieli teorii spiskowych – rublem). No i wyszła dycha.