Emerson, Lake and Palmer to zespół – instytucja. Grupa, będącą pierwszym swego rodzaju dream-team’em nie tylko na prog-rockowej scenie. Kapela równie efekciarska, co potrafiąca zauroczyć słuchacza nie tylko wirtuozerią, lecz także melodiami i ciekawym konceptem.
Z tym zespołem związana jest jednakże również nieco smutniejszy epizod mojego życia. Otóż jedyny raz kiedy trio zawiatało od naszego pięknego nadwiślańskiego kraju w czerwcu 1997 roku, miałem wówczas 18 lat i bardzo chciałem przejechać całą Polskę, aby zobaczyć jednych z moich idoli na żywo. Przemierzenie całego kraju pociągiem z Trójmiasta na Śląsk było dla młodego muzycznego entuzjasty-idealisty bardziej wyzwaniem, aniżeli uniedogodnieniem. Pertraktacje z moimi rodzicami trwały dość długo, ale ostatecznie się nie ugięli. Ich ostatecznym argumentem - związanym z niczym więcej jak troską w swojego pierworodnego - był fakt, iż nie miałby kto nade mną czuwać w Katowicach. Tym razem przegrałem. Jednakże rok później wykorzystałem ten fakt przeciwko nim, przy okazji wybierania się na piewszy koncert Yes w Polsce, który miał miejsce w warszawskiej Sali Kongresowej. Miałem tam wujostwo, które było gotowe mnie przyjąć z otwartymi ramionami i się mną zaopiekować na czas pobytu i moi starzy nie mieli specjanie jakiegolkolwiek asa w rękawie, aby mnie powstrzymać...
Zresztą a propos polskiego koncertu tria, miałem okazję opowiedzieć ową historię Gregowi Lake’owi przy okazji jego solowego występu w edynburskim Queens Hall kilka lat temu. Ten tylko się uśmiechął i odparł: ”na miejscu twoich rodziców zrobiłbym to samo...”
Opisywany dziś koncert ze szwajcarskiego Montreux Jazz Festival odbył się w ramach tej samej trasy co katowicki koncert (oba występy dzielił okres dwóch tygodni). Helweci - zapewne tak samo jak my - cieszyli się, że „nic nie będzie zagrane z ich ostatniej dance’owej płyty”. Zresztą nie oszukujmy się; ani „Black Moon”, ani (zwłaszcza) „In The Hot Seat” nie były wielkimi powrotami tych, którzy kiedyś rządzili i dzielili na rockowej scenie. Zresztą takie come-back’i specjalnością tria nigdy nie były. Kulejące „Works”, spektakularna i kosztowna trasa pod koniec lat 70-tych wpędziła zespół w mega długi (dlatego „Love Beach” został nagrany i wydany jedynie po to aby zniwelować deficyt w klubowej kasie). Kolejny powrót może nie tak spektakuralny, jednakże znajdujący wzmiankę w ówczesnej prasie (pamiętam jak na początku lat 90-tych nasza rodzima „Panorama” w TVP2, puściła na koniec serwisu fragment klipu z „Black Moon” na zakończenie programu) miał miejsce na początku lat 90-tych. Jednakże był to swoisty początek końca. Czasy nie te, klimat też nie. Poza tym wszyscy muzycy dość zgodnie mówili, iż dla nich ELP to bardziej firma, którą razem prowadzą aniżeli przyjaźń i tzw. wspólna radość grania, co zresztą dobitnie widać na rzeczonym koncercie; każdy z muzyków skupiony raczej na sobie i własnym graniu, aniżeli nawet udawaniu nawiązania kontaktu chociażby wzrokowego z pozostałymi członkami zespołu. Zresztą poziom obu wydawnictw dobitnie ujawnił kryzys twórczy trójki muzyków i najzwyklejszy brak pomysłu na siebie na nowe czasy.
Muzyka broni się sama w sobie. Owszem, w kwiecie wieku i u szczytów swoich możliwości nie są. Głos Lake’a już nie ten, Keithowi paluszki jakby troszkę skostniały... Jedynie Carl Palmer jakoś przynajmniej przypomina siebie samego z najlepszych lat.... Jednak co by nie mówić, wszyscy stają na wysokości zadania, zwłaszcza podczas bisu w którym to Carl podczas sola perkusyjnego wyprawia cuda, albo Keith bestialsko znęcający się nad Hammondem ze słynnym wbijaniem w niego noży włącznie jak za starych, dobrych czasów. Zresztą temu ostatniemu trzeba oddać, że wydłużone solo w „Stones Of Years” wypada niezwykle efektownie.
Reszta repertuaru: bez szału, bez specjalnych uniesień, ale na wciąż wysokim i przyzwoitym poziomie. Brak wybuchających fortepianów i innych efekciarskich gadżetów nie wpłynęła wcale na jakość koncertu. Całość przyjemnie się ogląda, nawet pomimo pewnej stateczności, zwłaszcza samych muzyków.
Koncert ze Szwajcarii ukazuje ten swoisty Zmierch Gigantów. Jedno z ostatnich świadectw zejścia ze sceny we właściwym momencie (nie licząc występu na High Voltage Festival kilka lat temu). Chciałboby się życzyć kilku innym Wielkim takiego wyczucia.