W lochach średniowiecznego zamczyska, gdzieś pod ziemią rozciąga się niczym pajęcza sieć olbrzymi labirynt. Słuchacz, kierowany jedynie własną intuicją i mizernym półświatłem emitowanym przez przylegające do ceglanych ścian pochodnie, brnie w głąb tego niewyobrażalnie rozgałęzionego labiryntu, nie zdając sobie sprawy, że nie odnajdzie z niego wyjścia i pozostanie w nim na zawsze. A może to labirynt na zawsze pozostanie w słuchaczu?
Panie i Panowie, „Le Poison Qui Rend Fou”!
Generalnie wśród fanów zespołu Present da się zauważyć o wiele większą sympatię do debiutu grupy (mowa tu rzecz jasna o „Triskaïdékaphobie”, które zazwyczaj zbiera wyższe noty i przychylniejsze recenzje od prezentowanej płyty). Cóż, wychodzi na to, że jak zwykle muszę być tym jednym przypadkiem na tysiąc i przyznać uczciwie, że ów debiut w moim osobistym odczuciu jest niebotycznie blady w stosunku do „Trucizny, co wpędza w obłęd” - zarówno pod warstwą graficzną, jak i muzyczną. Tłumaczyć i przekonywać jednak nie będę – każdy ma swoje indywidualne gusta, których nie należy krytykować. Jednakże jeśli całkiem przypadkiem czyta te słowa miłośnik Presentu, niech nie będzie zadziwiony faktem, że posuwam się niemalże do czczenia „Le Poison Qui Rend Fou” jak Boskiego albumu, podczas gdy „Triskaïdékaphobie” to dla mnie po prostu dobra płyta i nic więcej.
No, starczy tej introdukcji, przejdźmy więc do „Trucizny” samej w sobie. Belgijski kwartet, będący poniekąd zespołem siostrzanym Univers Zero, wspiął się tu na szczyty muzycznej abstrakcji, wirtuozerii i klimatyczności. „Le Poison” jest bowiem dziełem niemalże idealnym. Cóż, wszak wszyscy wiemy, że ideały nie istnieją, jednakże temu krążkowi wcale do tego tytułu niedaleko. Blisko. Wręcz bardzo blisko.
Gwoździem programu i swoistym magnum opus jest tytułowa suita „Le Poison Qui Rend Fou”, której długość wynosi nieco ponad dwadzieścia pięć minut, i która to jest rozciągnięta na dwie strony czarnego krążka. Twór ów stanowi karkołomną, połamaną rytmicznie i niesamowicie dopieszczoną odpowiednim klimatem klaustrofobiczną podróż, gdzie rock progresywny, muzyka kameralna, awangarda, jazz i wiele innych stylów łączy się w niepodrabialną całość. Już od samego początku słychać, że Daniel Denis dalej trzyma fenomenalny poziom perkusyjnej wirtuozerii. Basista z debiutu – Christian Genet – został zastąpiony przez Ferdinanda Philippota, którego gra mi, jako basiście, bardzo imponuje. Świetnie współpracuje on z Denisem, a różnorodność stylistyczno-techniczna jego gry wspaniale wpływa na poziom muzyki i gargantuicznie ją wzbogaca. Brzmienie pianina Alaina Rochette w końcu stało się mniej elektryczno-niewiadomojakie (miałem się nie czepiać debiutu, ale to pianino naprawdę brzmiało tam dziwacznie płasko i nienaturalnie). Dużo w nim zarówno jazzowego feelingu, progowej wirtuozerii, jak i bardziej klasycznych smaczków. No i Trigaux w końcu pokazuje, na co go stać! Gitara na tej płycie jest naprawdę znacząca, nie kończy się na unisonach z basem lub pianinem. Roger potrafi pokazać pazur, co słychać właściwie już od pierwszych sekund rozpoczęcia suity. Gitara często gra pierwsze skrzypce, podczas gdy reszta instrumentów posłusznie schodzi na drugi plan, tworząc odpowiednie tło pod przesterowane wariacje sześciostrunowego potwora. Okazjonalnie w części pierwszej suity pojawia się również śpiew niejakiej Marie-Anne Polaris (co prawda wokal pojawiał się na późniejszych płytach Presentu, jednakże trudno porównywać głos Marie do głosu Trigauxa). Próżno szukać gdziekolwiek informacji o tej pani lub jakichkolwiek innych muzycznych projektach, w których jej głos brał udział, poza jedną – że, przynajmniej w owym czasie, była małżonką Rochette’a. Wierzcie mi, szukałem. Szukałem, bo nazwać jej głos wybitnym, to jakby powiedzieć o Hendrixie, że „nawet trochę potrafił grać”. Ten niesamowity wokalny performance, trwający niecałą minutę, to coś, czego nie jestem w stanie opisać słowami. To istny cud, dar zesłany od samego Boga, który posłuchał jej głosu i wiedział, że to jest dobre. Dlatego też płaczę co noc, że nigdzie nie mogę znaleźć żadnego śladu muzycznej kariery tejże kobiety. Czuję, jakby jej głos został zarejestrowany tylko raz i przepadł w historii ludzkości już na zawsze. Ta niecała minuta to zdecydowanie moja ulubiona minuta na całym albumie, i jedna z ulubionych minut w muzyce w ogóle.
Wracając jednak do suity – jest to „po prostu” monstrualne dzieło, pełne zawirowań, nieoczekiwanych zwrotów akcji, wirtuozerii, zaginających umysł motywów i grozy. Tak, grozy jest tu najwięcej. I też dlatego uważam „Truciznę” za szczytowe dokonanie grupy – mam wrażenie, że tym utworem skrystalizowali swoje najlepsze brzmienie i potencjał, nie stroniąc rzecz jasna od klimatu rodem z horroru psychologicznego.
A co z pozostałymi dwoma utworami? Cóż, raptem pięciominutowy „Ersatz” jest zdecydowanie najsłabszą częścią płyty, być może nawet tym elementem, który dzieli ją od perfekcji. Kompozycja krótka, trochę rozjechana, nietrzymająca się kupy. Panowie sobie grają, ale dużo z tego nie wynika. Co więcej – mocno przeciętny motyw przewodni i powtarzające się wysokie dźwięki po chwili zaczynają denerwować (przynajmniej mnie). W środku jest trochę fajnych partii gitary, no i oczywiście świetne perkusyjne zawirowania, ale poza tym niewiele ciekawego się tu dzieje. Ot, taki sobie zapychacz.
No i na sam koniec pozostaje „Samana”. Utwór nieco inny, będący poniekąd połączeniem przygniatającego charakteru suity i luzu drugiego utworu. Wyraziste motywy przeplatają się z tą wolną formą, słychać więcej jazzu, momentami robi się nawet ładnie (!). Sporo tu poplątanych, jazzowych partii klawiszy, które rozpędzają utwór i tworzą fajny klimat. Niestety, nieimprowizowane improwizacje zaczynają ciągnąć się zbyt długo, pod koniec dopiero utwór przyśpiesza i nabiera smaku po raz kolejny.
Szukając konkluzji: pewnie, „Triskaïdékaphobie” było wspaniałym, odkrywczym dziełem. Pewnie, „nowy” Present odszedł w stronę nowoczesnego brzmienia, tworząc naprawdę świetne rzeczy (poza „Certitudes”, do tego bez kija nie podchodź), między innymi czarując „Duszami na sprzedaż”, „Kulejącą małą dziewczynką” czy nawet niezgorszym coverem „Kuby Rozpruwacza” z repertuaru UZ. A jednak to „Trucizna” będzie dla mnie zawsze ich najwspanialszym dziełem, tym szczytem umiejętności gry i oczarowywania słuchacza. Klasą samą w sobie. Albumem, którego nie można pominąć, tworząc swoją muzyczną bibliotekę pamięciową.
A więc polecam całym sercem, gdyż ten album kryje wiele tajemnic, które warto poznać poprzez regularne podróże do klaustrofobicznego labiryntu „Trucizny, co wpędza w obłęd”.