Jest krótko, zwięźle, konkretnie. A przede wszystkim – jest dobrze!
Na jedenaście numerów może że dwa, trzy są nieco słabsze. Brakuje może tak dobrego numeru jak „Rock’n’Roll Train”, ale na szczęście brakuje również zapychaczy typu „Anything Goes”, czy „Smash N Grab”. Ale taka mnie myśl naszła, kiedy porównywałem ten i poprzedni krążek Piorunów – kurde, a może ta nowa jest dlatego lepsza, bo jest krótsza? Dałoby się to udowodnić. Na „Black Ice” było prawie siedem takich naprawdę dobrych kawałków – tu jest prawie osiem, tyle, że tam zapychaczy było osiem, a tu jest tylko trzy i to nie tak bardzo, bo mimo wszystko nie nazwałbym ich zapychaczami, ale tam był „Rock’n’Roll Train”. Czyli „Rock Or Bust” jest lepsze od „Black Ice” nie tyle muzycznie, co dzięki ostrzejszej selekcji materiału? Musicie przyznać, że coś w tym jest. Kolega Magister Tarkus powiedział mi niedawno, że on zabierając się do płyt grup stoner-rockowych najpierw sprawdza ich długość – jeżeli mają 35-40 minut – o, to mogą być dobre, a jeśli koło godziny – no to już niekoniecznie, trzeba uważać. Można by rozszerzyć takie kryterium też i na płyty rock’n’rollowe – szczerze mówiąc winylowy standard czasowy, czyli mniej więcej trzy kwadranse, albo nawet mniej, wcale nie był taki zły – chciałeś dłuższą płytę, to potrzebowałeś dwóch krążków. Co wcale nie było takie łatwe, bo trzeba było przekonać wytwórnię, żeby zainwestowała więcej kasy. A teraz – format CD to osiemdziesiąt minut muzyki – hulaj dusza piekła nie ma, nawet można wepchnąć popisy szwagra na akordeonie – też starczy miejsca, to i tak wszystko za te same pieniądze. Pioruny chyba przytomnie zauważyli, że nie ma co nie ma co po raz kolejny bić rekordów długości płyty („Black Ice” to najdłuższy album AC/DC), tylko lepiej postawić na jakość, a trzydzieści pięć minut jak na rock’n’rollowy krążek wcale nie jest za krótko.
Czy tylko czas trwania czyni „Rock Or Bust” lepszą od swej poprzedniczki? Nie tylko. A może nawet lepiej powiedzieć, że to sprawa mimo wszystko drugorzędna. Jak wspomniałem – zapychaczy nie ma, a tylko dwa podobają mi się nieco mniej – "Got Some Rock & Roll Thunder" i „Rock The Blues Away” – jak na AC/DC są zbyt spokojne. Reszta – jak najbardziej w porządku, szczególnie tytułowy, „Dogs of War” (moim zdaniem najlepszy) i trzy ostatnie. Tak na pół gwiazdki są „Baptism by Fire” i „Hard Times”. W każdym razie, po ostatnim “Emssion Control” ma się ochotę puścić wszystko od początku. Do tego przy całej płycie miałem dodatni objaw stukania(*).
Trudno powiedzieć, że „Rock Or Bust” jest bardzo dobre, raczej fajne, bardzo solidne i bardzo słuchalne. Dlatego „tylko” siedem ale z dużym plusem.
Ze smutniejszych rzeczy – jest to pierwsza płyta AC/DC bez Malcolma Younga, który z powodu rozległego udaru mózgu nie może już kontynuować kariery muzycznej. Jego stan jest na tyle ciężki, że przebywa w zakładzie opiekuńczym.
(*) – dodatni objaw stukania – czyli stopa mimowolnie wybija rytm utworu.