Troszkę się muzyka AC/DC zmieniła, różni się nieco od tej z poprzednich płyt. Jest bardziej rockowa, niż metalowa, więcej tu bluesa, a w pewnym momencie Johnson śpiewa swoim “prywatnym” głosem, a nie “służbowym”. Porównywalna stylistycznie to tych najwcześniejszych. Tylko tego ognia jakby mniej, niż wtedy. No, ale to było ponad trzydzieści lat temu – nikt nie młodnieje… Za to “Black Ice” jest bardzo ładnie wydane. Efektowny digibook z tłoczonymi literami na okładce, sporo ciekawych zdjęć, teksty. A sama okładka w czterech wersjach (różniących się tylko kolorem liternictwa – ale zawsze). Przynajmniej o stronie wydawniczej można powiedzieć coś dobrego. Bo o zawartości – z tym już jest gorzej.
“Rock’n’Roll Train” to jest nowy klasyk w repertuarze AC/DC. Jako singiel do promowania całej płyty nadawał się idealnie. Tylko AC/DC zwykle wybiera najlepsze utwory na płycie i często się zdarza , że świetne single zapowiadają niezbyt ciekawe albumy. Tak jak “Guns for Hire” i “Flick of The Switch”, “Heatseeker” i “Blow up Your Video”, albo już ewidentnie tytułowy utwór z “For Those About to Rock” i reszta tej płyty. I dokładnie teraz taka sytuacja znowu się powtarza – “Rock’n’Roll Train” to najlepszy utwór z “Black Ice” i holuje bardzo przeciętny album.
Stare przysłowie pszczół mówi, że jak masz materiał na dobrą EPkę, to dobrego longa z tego nie zrobisz, a już na pewno nie takiego na prawie godzinę. Z piętnastu utworów – większość to wypełniacze. Chociaż jak na wypełniacze są zupełnie niezłe. Ale jednak to dalej wypełniacze. Czegoś zabrakło, niekiedy niewiele – pomysłu, energii, iskry Bożej? Wydaje mi się też, że zespół tym razem skoncentrował się bardziej na melodiach, riffy potraktował co nieco po macoszemu. I to się trochę zemściło, bo siłą napędzającą każdy taki utwór jest właśnie dobry riff. Bez tego większa część płyty sprawia wrażenie takiego “kapcia”, jak określił to mój kolega Grzesiek. Do tego większość tych kompozycji utrzymana jest w podobnym tempie. Niedobrze, bo ma się wrażenie, że to cały czas ten sam kawałek. "Anything Goes" i "Smash N Grab" to jakieś takie pioseneczki, niewydarzone zresztą, "Spoilin' for a Fight" ma niezły riff, ale melodię – już nie, "Money Made" rozłazi się po kątach, a tytułowy jest zupełnie nieprzekonujący. “Wheels” mogłoby być zupełnie dobre, ale jest za lekkie, brakuje mu mocy. Z drugiej strony jakby wstawić tam pianino honky tonk, mógłby sporo zyskać. Tylko to już by było raczej Black Crowes niż AC/DC.
Jest na tej płycie kilka utworów dobrych i bardzo dobrych, takich jakich się po AC/DC oczekuje – wspomniany już najnowszy piorunowy klasyk “Rock’n’Roll Train”, oraz “War Machine”, “She Likes Rok’n”roll”, “Rock’n’Roll Dream”, “Rockin’ All The Way”, “skradający się” “Skies on Fire” i “Stormy May Day”. Właśnie w nim, pod koniec Johnson nie charczy firmowo, tylko śpiewa - znakomity utwór. Razem siedem. Powiedzmy sześć i pół, bo “She Likes Rock’n’Roll” to jest tak na granicy – bardzo dobry refren, ale niewiele więcej. Podczas słuchania tylko tych utworów występuje u mnie dodatni objaw stukania – czyli stopa mimowolnie wybija rytm utworu. Przy pozostałych nie. Ocenianie muzyki, czy się przy niej tupie czy nie? Można powiedzieć, że dosyć specyficzne kryterium. A właściwie jakie reakcje ma wywoływać rock’n’roll? Takie i podobne – to nie filharmonia. A wbrew pozorom to jest dosyć złożona sprawa. To nie jest prosty łuk odruchowy typu: receptor – ośrodek – efektor. Tych ośrodków nerwowych, przez które przechodzi bodziec i gdzie jest analizowany, jest tutaj znacznie więcej i zanim zaczniemy tuptać stopą, wykonujemy dosyć skomplikowane operacje na naszych zwojach mózgowych. Konkluzja jest taka – jeżeli bodziec jest atrakcyjny, to ruszamy stopą, a jak nie - no to nie ruszamy. Przy “Black Ice” głównie nie ruszamy.
Płyta jest jaka jest. Trudno powiedzieć, żeby znacznie odbiegała poziomem od innych nagranych po 1980 roku. Z Johnsonem Pioruny nagrywały jedną dobrą płytę na dekadę, w okrągłe lata – “Back in Black” w 1980tym, “Razor’s Edge” w 1990tym i “Stiff Upper Lip” w 2000tym. Trudno, żeby akurat teraz wyłamali się z tej długoletniej tradycji. Reszta jest mniej lub bardziej nieudana. Może trzeba było poczekać do 2010go, to byłoby lepiej? Na tle tych pozostałych płyt “Black Ice” wypada już dużo lepiej, a na tle “Ballbreakera” albo “Fly on The Wall” to już w ogóle gwiazda na niebie. No cóż, możliwości AC/DC są obecnie takie jakie są i nowy album jest tego dokładnym odzwierciedleniem. Nasze, fanów oczekiwania są nieco nieracjonalne, bo Pioruny przez ostatnie 28 lat nagrywały głównie takie niedorobione płyty. Gdyby “Black Ice” było na podobnym poziomie jak wydane w zeszłym roku “Blood Brothers” Rose Tattoo, bandu dość powszechnie , acz niesłusznie uważanego za kopię AC/DC, to by pewnie fani i krytyka słuchali tego na kolanach. A tak tylko sześć punktów, bo mimo wszelkich zastrzeżeń jest to całkiem znośna płyta, tylko bardzo nie równa i zdecydowanie za długa.