Oj, nieciekawe wieści dobiegają ostatnio z obozu Piorunów. Malcolm Young już z bratem nie zagra na scenie – po wylewie cierpi na demencję i brak pamięci tymczasowej, zastąpił go (tak jak pod koniec lat 80. gdy Malcolm leczył problem alkoholowy) bratanek Stevie. AC/DC bez Malcolma – oj, będzie ciężko, sam Angus stwierdził, że jego byłoby dużo łatwiej zastąpić, zresztą większość pomysłów i riffów była autorstwa starszego z braciszków. Co prawda są też dobre wieści – panowie przygotowali nową płytę (choć singel promujący całość raczej średnio napawa optymizmem).
Płyty AC/DC z okresu pomiędzy „For Those About To Rock We Salute You” a „The Razors Edge” nie cieszą się wybitną estymą krytyków, co trudno mi zrozumieć. Może żadna z płyt z tego okresu nie była dziełem wybitnym, ale żadna też nie zeszła poniżej dobrego poziomu, a „Flick Of The Switch” to jedna z moich ulubionych płyt AC/DC w ogóle i zarazem album wręcz karygodnie niedoceniony. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że Pioruny niewiele lepszego nagrały po „Armacie”, znaczy „The Razors Edge” i „Stiff Upper Lip”. „Fly” i „Blow Up Your Video” są jednak nieco gorsze, „Black Ice” wyraźnie gorszy, a co do „Ballbreakera”, to się z ostrożności procesowej nie wypowiem.
Pojeździli sobie po tym albumie krytycy bardzo ostro. Że produkcja nie taka, że nie ma startu do wypolerowanej doskonałości „Back In Black”, że nie ma takich hymnowych utworów jak choćby „For Those About To Rock…”. Ano, nie ma. Lange sobie poszedł, gałkami kręcą tym razem sami braciszkowie. Samo założenie wyjściowe też jest godne: wracamy do korzeni, ma być surowo, chropowato, bliżej garażu niż nowoczesnego studia, zamiast wielkich stadionów – klimat jak w małym, zadymionym pubie. Do tego porcja bardzo dobrych kompozycji. Tam, gdzie trzeba, Pioruny potrafią zagrać powoli, ciężko, rytmicznie, metodycznie wgniatając słuchacza w ziemię – „Nervous Shakedown” to w tej kategorii zdecydowanie numer jeden: solidny riff, niespieszne tempo, ciężko krocząca sekcja, do tego fajna solówka Angusa… Ciut tylko gorzej wypada otwierające całość „Rising Power” czy „This House Is On Fire”: mocne riffy gitar, charakterystyczny skrzek Johnsona… Dodajmy do tego jeszcze świntuszące „Deep In The Hole”
Szybsze rzeczy też oczywiście są. Utwór tytułowy, chyba jeden z najbardziej niedocenionych kawałków tej grupy: znów konkretny riff, pęd, wściekły Johnson przy mikrofonie, solidna rytmiczna robota – oj, jedzie to ostro przed siebie, nie biorą jeńców. Jeszcze szybciej pędzi przed siebie „Landslide” – są w tym echa boogie, może nawet coś z okolic ZZ Top, ale przepuszczone przez maszynkę AC/DC. Finałowe „Brain Shake” dodaje do tego nieco pokomplikowany, nieoczywisty riff i znów fajną solówkę. Gdzieś tak po środku stoi „Bedlam In Belgium” (wspomnienie ostrego starcia ze stróżami prawa przy okazji koncertu) i „Badlands” – żwawy, trochę marszowy rytm, gitarowa riffownia i sekcja tłukąca równo, prosto, bez wychylania się. Jedyne, co można by uznać za mniej udany moment, to „Guns For Hire” – solidny, trochę stadionowy kawałek z nieco kiczowatym refrenem, ale nadal trzymający poziom.
AC/DC to najlepszy dowód, że każdą muzykę można zagrać świetnie. Proste riffy, prosta, nieskomplikowana gra sekcji rytmicznej, wściekłe skrzeczenie wokalisty, podobne do siebie tempa… Trzeba mieć talent, by z tego zrobić coś naprawdę ciekawego – i Angusowi i spółce się to udaje: proste granie, surowo brzmiące, a nakręca jak cholera. Do tego całość trwa krótko: w sam raz, nie ma przestojów, nie ma monotonii. Powtórzę się: jeden z moich ulubionych albumów Piorunów.