Ćwiara minęłaTM AD 1988!
Płyty AC/DC z lat 80. – oprócz „For Those About To Rock We Salute You” – nie mają najlepszej prasy. Z jednej strony nie do końca mnie to dziwi – nagrywali płyty solidne, na bardzo przyzwoitym poziomie („Flick Of The Switch” gotów jestem bronić zajadle), ale nie wybitne. A wszak w glorious eighties zespół wszedł w stylu doskonałym – najpierw monumentalne „Back In Black”, potem słabsze, ale nadal bardzo dobre „For Those About To Rock”. I w porównaniu z nimi „Fly On The Wall” czy „Blow Up Your Video” wypadały już znacznie mniej okazale (o „Flick…” już było – uważam, że jak najbardziej jest to pozycja dorównująca „Armacie”). Z drugiej strony…
Lata 80. w metalu i hard rocku były dziwne – z jednej strony eksplozja thrashu, z drugiej – wiadomo. Syntezatory, przebojowe, chwytliwe utwory, tony sprayu do włosów… AC/DC pokazali temu środkowy palec, stawiając na brzmieniową surowiznę i prostotę. I to działało, jak cholera. Konkretne, krwiste, naturalnie szorstkie granie ze skrzeczeniem Johnsona – to było wytchnienie dla tych, których pudle nudzili. Tyle że wybitnych utworów za wiele tam nie było – płyty od strony kompozytorskiej trzymały równy, dobry poziom, bez odpadów, za to bez naprawdę wysokich lotów.
„Blow Up Your Video” to taki album przejściowy – z jednej strony wyrasta to w prostej linii z „Fly On The Wall”, z drugiej – produkcja jest już bogatsza, mniej surowa, bardziej wyszlifowana, już słychać tu zalążki wielkiego „The Razor’s Edge”. Kompozytorsko nie ma tu specjalnych zaskoczeń – trudno za takowe uznać bluesowe dźwięki w „Heatseeker”. Albo panowie grzeją przed siebie ile sił – „This Means War”, „Heatseeker”, „That’s The Way I Wanna Rock ‘n’ Roll”, albo stawiają na nieco spokojniejsze, kroczące tempo – choćby w „Meanstreak” i „Go Zone”. Cały czas zaś jadą w swoim tradycyjnym stylu – Johnson skrzeczy, gitary wypadają korzennie, surowo, choć brzmią czyściej niż na poprzednich albumach, a sekcja rytmiczna (po raz ostatni na albumie AC/DC pojawia się Simon Wright) gra swoje, prosto, mocno, bez niepotrzebnego kombinowania. Niespodzianek aranżacyjnych nie ma za wiele, ale to nie oznacza, że wcale ich nie ma – choćby nagłe zwolnienie i klimatyczne wejście pojawiające się w refrenie „Nick Of Time”, niby drobnostka, a utwór już brzmi ciekawiej. Do tego lekko pobrzmiewający amerykańskim stadionowym hard rockiem refren „Some Sin For Nuthin’”, wprowadzający już nieco klimat „The Razor’s Edge”… Solidna, dobra płyta, dobre przetarcie przed wielką następczynią.