Przystanek Kanada odcinek XXXIV: Północne słońce (Midnight Sun).
Świeżo upieczony członek Rock ‘n’ Roll Hall Of Fame nie zamierzał próżnować. Odpoczął chwilę po efektownej trasie z Pearl Jam – i, jako że miał już w zanadrzu nowe kompozycje, postanowił wejść do studia wraz ze stałymi kompanami – Crazy Horse. Nagrania zajęły raptem trzy tygodnie na przełomie marca i kwietnia 1996; nagrano nieco ponad pół godziny muzyki, całość uzupełniono o jedno nagranie na żywo i… już na początku lipca tegoż 1996 fani mogli się cieszyć albumem „Broken Arrow”.
Album ten w wersji winylowej bądź kasetowej wyraźnie dzieli się na dwie połowy. Pierwsze trzy utwory przynoszą porcję typowego dla Younga i Crazy Horse rozjamowanego gitarowego sprzęgu i jazgotu, pożenionego ze zgrabnymi aranżacjami i melodiami: w refrenie “Big Time” pobrzmiewają czarowne harmonie wokalne, ładnie uzupełniające się z gitarowymi rzęchami. „Loose Change” pod względem melodycznym to w ogóle perełka: pod chropowatymi gitarowymi dźwiękami kryje się bardzo ładna piosenka o zgrabnej, melodyjnej zwrotce i ciepłym refrenie. Podobnie wypada rozleniwiony, trochę dylanowski w klimacie „Slip Away”. W przypadku wszystkich tych utworów zgrabna melodia stanowi punkt wyjścia dla ciągnącego się przez długie minuty elektrycznego, niespiesznego, jamowego grania, tak dla Neila i Crazy Horse typowego.
Pierwsza strona płyty jest bardzo równa i spójna; druga strona – przeciwnie. Każdy utwór sprawia wrażenie pochodzącego z nieco innej beczki. „Changing Highways”, mimo masywnego gitarowego riffu, ma wyraźnie country’ową proweniencję. Miłym dla ucha jazgotem elektrycznej gitary podminowano także balladowe „Scattered”. Na solidnym riffie osadzono także „This Town”, aczkolwiek ten utwór nie do końca się udał: brakuje mu rozwinięcia, sprawia wrażenie znienacka urwanego w połowie. Zresztą te trzy kompozycje, choć trudno potraktować je jako niepowodzenia czy wypadki przy pracy, budzą nieco mieszane odczucia: nie są złe, ale… Young ma w dorobku sporo lepszych nagrań. Jakość drugiej strony podnosi „Music Arcade”: wyciszona, delikatna, akustyczna ballada – bardzo youngowska forma. Na koniec zaś mamy zarejestrowany na koncercie stary blues Jimmy’ego Reeda. Zagrany ciężko, hałaśliwie, nieco w zeppelinowskim chwilami klimacie. Jakość jest dość bootlegowa (zresztą, sądząc po tym, jak słychać publikę, prawdopodobnie jest to nagranie z publiczności), ale nie budzi większych zastrzeżeń: przeciwnie, pewna techniczna surowość fajnie pasuje do klimatu „Baby What You Want Me To Do”.
Dziwna, nierówna to płyta. Chwilami frapująca, chwilami – nieco nudnawa. Na pewno zawiera ona utwory dużego kalibru, ale również – co się Youngowi już dość długo nie przydarzyło – nieco wypełniaczy. Jest to album dobry, ale niestety – tylko dobry. Jakby mimo wszystko nieco zabrakło pomysłów…
„Broken Arrow” stał się – rzecz jasna – dobrą okazją, by znów wyruszyć w trasę koncertową. Tym razem Neilowi i Crazy Horse towarzyszył z kamerami Jim Jarmusch wraz z ekipą. Co z tego wyszło – o tym w odcinku XXXV: Synowie tundry (Sons Of Tundra).