To był taki obrazek: Jakaś muzyczna oficjałka z 1993 roku. Na scenie grupa muzyków strojach niezobowiązujących, czyli mniej więcej takich w jakich ja okna myję. Wśród nich Neil Young, a towarzyszy mu kilku młokosów z takiej kapeli na dorobku – Pearl Jam zdaje się nazywała. Razem zagrali przebój Younga “Rockin’ in The Free World”. Jak zagrali... Kto tego nie widział – niech żałuje, kto widział – wie, że tego opisać nie można, bo słowa to za mało, bo to trzeba zobaczyć. Gdyby komuś chcieć krótko wytłumaczyć co to jest rock’n’roll, byłby to idealny przykład. Nie dziwię się, że późniejsza wspólna trasa Younga i Pearl Jam była relacjonowana głównie w jeden sposób – z otwartą gębę i na kolanach.
“Freedom” z której oryginalnie pochodzi tak opiewany przeze mnie “Rockin’...” to jedna z najważniejszych i najlepszych płyt w dorobku Neila Younga. Nie da się ukryć, że w latach osiemdziesiątych artysta się dosyć mocno pogubił. Jego kolejne dokonania przyjmowane były coraz gorzej, a fani z przerażeniem patrzyli co on wyprawia – kilka kiepskich krążków z “Trans” na czele i artysta miał duże szanse na trafienie do kącika zasłużonych. Na szczęście minilongplay “Elodrado” był już jakimś promykiem nadziei na lepsze czasy, a “Freedom” zrehabilitował się całkowicie.
Niektórym brzmienie tej płyty może wydawać się zbyt czyste i przejrzyste. Przydałoby się trochę rockowej chropowatości, brudu. Ale to lata osiemdziesiąte, na powrót do łask “garażowych” brzmień i rockowej “surowizny” trzeba jeszcze kilka lat poczekać. Na razie nagrywano czysto, selektywnie i przestrzennie, z charakterystycznym sporym pogłosem. Chociaż może i dobrze. Momentami na pewno. “Crime in The City” dzięki temu wypada niemal monumentalnie. “Freedom” jest taki jak te najlepsze dzieła Younga z początku lat siedemdziesiątych – zróżnicowany muzycznie, pełen kontrastów. Chwilami ściszona, nastrojowa. Chwilami pełna rockowego ognia. A niekiedy przenika jedno drugie – sfuzzowana gitara “łamiąca” akustyczną balladę “Don’t Cry”. Jak w na poły akustycznym, na poły epickim “Crime in The City”. Dołująca ballada “Wrecking Ball”, całkowicie przerobione “On Broadway” też mająca tyle wspólnego z oryginałem co krzesło elektryczne z normalnym krzesłem. Żaden utworów nie odstaje, cały album jest po prostu rewelacyjny, to nie tylko przebój “Rockin’ in The Free World”. Zresztą na płycie występuje w dwóch wersjach . Na początku akustyczna nagrana na żywo, a na koniec studyjna, w pełni elektryczna. Początkowo żałowałem, że takich utworów nie ma na “Freedom” więcej, jednak po bardziej dokładnym poznaniu reszty utworów… Mogło by być więcej takich killerów, ale na pewno nie kosztem czegokolwiek innego.
Nie przypadkiem wziąłem się za recenzowanie “Freedom” – głównie z powodu teledysku do “Rockin’...” - jest tam taki fragment, znany wtedy ze wszystkich telewizji świata – 4 czerwca 1989 – dzień masakry na placu Tienanmen i pewien Chińczyk zatrzymujący kolumnę czołgów. Stanął naprzeciwko kilkudziesięciotonowego kolosa i nie przepuścił go. I tych, co jechały za nim też. Zwykły człowiek, może jakiś urzędnik, w białej koszuli, z teczką. Obywatelski sprzeciw na brutalną siłę totalitarnego państwa. Studencki (głównie) protest został zmasakrowany dokładnie w tym samy dniu, kiedy my w Polsce pozbywaliśmy się ustroju “powszechnej szczęśliwości”. Zginęło tam wtedy od tysiąca do trzech tysięcy ludzi (według różnych danych). Ile osób stracono później w czasie trwających potem represji – tego nie wiadomo. Ponoć ten mężczyzna, który zatrzymywał czołgi też został rozstrzelany, a jego rodzinie przesłano rachunek za amunicję użytą do egzekucji.
Na ile Chiny zmieniły się od tego czasu? Gospodarczo – na pewno. Z komunizmu poza czczymi hasłami na partyjnych zjazdach nie zostało praktycznie nic. Państwo dało swym obywatelom dyspensę na robienie kasy, pod warunkiem, ze nie będą wtrącali się do jego funkcjonowania. I bezwzględnie tego pilnuje.
A teraz mamy igrzyska w Chinach. Igrzyska olipijskie są chyba jedyną imprezą sportową tej skali, która w jakiś sposób wiąże się jeszcze z podstawowymi prawami człowieka. Idee olimpizmu zawsze nawiązywały do takich wartości, jak równość, braterstwo, tolerancja. Dlatego IO w Chinach Ludowych to jakaś szopka. Delikatnie mówiąc. Mniej delikatnie - można powiedzieć, że idea olimpizmu została ostatecznie skurwiona. Tylko, moim zdaniem nie należy obrażać tak ważnego zawodu z sektora usługowego. Dlatego lepiej powiedzieć, że IO w Pekinie to zeszmacenie się MKOl-u totalne, kompletne i ostateczne. Dowód na to, że liczy się tylko i wyłącznie forsa. Niby było to wcześniej wiadomo, ale pewne pozory były zachowywane. Brak reklam, zaklejanie nazw producentów na strojach. Teraz to nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Czy Chiny miały prawo ubiegać się o Igrzyska? Ależ jak najbardziej. Czy powinny dostać? W żadnym razie. Równie dobrze można by organizować Igrzyska na Białorusi, a nawet bardziej tam , bo Łukaszenka jest tyran i zamordysta, ale mniej krwawy niż chiński reżim. Ba, nawet III Rzesza w 1936 roku wydawała się bardziej “ludzka” niż obecne Chiny. No bo tak – lagry były bo były, siedziało trochę opozycjonistów, a na pewno nie były to jeszcze obozy zagłady, Żydzi prześladowani byli jeszcze umiarkowanie, nieco powyżej średniej europejskiej, od ustaw norymberskich minął niecały rok, dopiero wchodziły powoli w zycie, a do Nocy kryształowej było jeszcze ponad dwa lata. W ogóle III Rzesza AD 1936 na tle ówczesnej Europy nie wypadała szczególnie negatywnie.
Dziwne te igrzyska trochę. Jakoś wielu osobom jednak do gustu do końca nie przypadły. Zadymy w czasie sztafety olimpijskiej były większe niż podczas przeciętnej kolejki ligowej piłki kopanej w Polsce. Sponsorzy jakoś tak mało się afiszują swoim sponsoringiem. Widział ktoś olimpijskie reklamy Coca-Coli? Czyżby ktoś się tego wstydził, czy lepiej na wszelki wypadek się nie przyznawać, szczególnie w Europie i Ameryce Pólnocnej, gdzie trochę ludzi pewne wartości traktuje dosyć poważnie i mogliby się na taką firmę obrazić?
Za cała to zamieszanie odpowiada tylko i wyłącznie MKOl. Oni podjęli taką a nie inną decyzję na temat organizatora. Opowiastki o tym, że działacze mieli nadzieję, że organizacja igrzysk w Chinach będzie miała wpływ na poprawę stanu przestrzegania praw człowieka są tak tragicznie żałosne, że nawet śmiać się z tego nie da rady. Zmieniło się o tyle, że “przykręcono śrubę”. Najwyżej można pokiwać głową z zadumą nad bezdenną głupotą tych, którym się tak wydawało. Ale to raczej nie głupota – pewnie było tak, ci mniejsi dostali w łapę , a ci więksi – lukratywne kontrakty dla firm z ich krajów (czyli też w łapę, tylko na wiekszą skalę). Francja, Niemcy, Wielka Brytania, USA i inni – przywódcy wolnego świata, gęby zawsze pełne frazesów o wolności. Towarzystwo fałszywe jak banknot trzydolarowy. Pożyczyć takiemu stówę – to nie odda, nawet jak będziesz miał cztery weksle i pięciu świadków (mniej więcej tyle samo są warte jakiekolwiek umowy międzynarodowe podpisane przez tych panów)
Prawa człowieka - podstawowe. Pewnego rodzaju określenie wytrych, niby wszyscy to znają, ale nie bardzo wiedzą o co chodzi. Proste - wolność wypowiedzi, wolność wyznania, wolność zrzeszania się, wolność wyboru, wolność osobista i prawo własności, które jest z poprzednimi prawami bardzo związane - dla wielu z nas jest to zupełna oczywistość. Po prostu są. Czasami trochę kulawe, ale jakoś tam funkcjonują. Należę do ludzi, którzy doskonale pamiętają czasy, kiedy był to towar absolutnie deficytowy - krótki okres pierwszej Solidarności z lat 1980-81 dawał jedynie przedsmak tego, co mogło być, gdyby w Polsce nie rządziła komuna. Wolność wyboru i ademokretyczne wybory, gdzie PZPR decydowało kto może startować w wyborach (każdego szczebla ) a kto nie. Wolność zrzeszania się - stan wojenny i delegalizacja Solidarności, wolność wypowiedzi i cenzura, która wycinała co bardziej nieprawomyślne wypowiedzi (opstrzone ingerencjami cenzora “Tygodnik Powszechny”, albo “Tygodnik Solidarność”), wolność wyznania i dyrektor liceum, który zamknął dzieci w szkole, żeby nie poszły do kościoła na obchody tysiąclecia Polski. Te osiągnięcia cywilizacji są nam dostępne dopiero od niecałych dwudziestu lat. I niecałe dwadzieścia lat temu Chińczycy też próbowali upomnieć się o swoje prawa, ale rozjechano ich czołgami na placu Tienanmen. Co mają teraz – między innymi cenzurowany internet i dwa lata paki za krytykowanie igrzysk, prześladowanie niezależnego kościoła katolickiego i związku gimnastycznego Falun Gong.
Słyszy się hasła – nie mieszajmy sportu z polityką. Ale już to pomieszano. Sami organizatorzy to zrobili. Nie da się mówić o igrzyskach w Pekinie jako o imprezie czysto sportowej. Z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że będzie to nacjonalistyczna hucpa pod tytułem “Chiny Ludowe są the best”. I to częściowo za nasze pieniądze. Bo przecież wysłaliśmy tam kilkuset naszych sportowców, za kilkaset milionów złotych, głównie dlatego, żeby Chińczycy na ich tle dobrze wypadli. Nie dotyczy to tylko nas, wielu innych nacji też, które będą robiły tło dla narodzin największej potęgi sportowej świata. Sami sportowcy mają najmniej do powiedzenia, za to najwięcej do stracenia. Powie jeden z drugim, że nie jedzie do Pekinu, bo igrzyska w obozie koncentracyjnym go nie rajcują – to mu zaraz stypendium olimpijskie zabiorą, sponsorzy się wycofają. Dwa dni wszyscy się będą nim zachwycać, że taki prawy i szlachetny. A potem zostanie sam – goły i wesoły. A jeść trzeba. Nie ma co od nich cudów wymagać. Ale z drugiej strony denerwują mnie wypowiedzi typu – Ja jestem sportowcem, polityką się nie zajmuję. Jakby były to jakieś mięśniaki – ćwierćmózgi, które oprócz biegania, skakania i rzucania, niezdolne do bardziej zaawansowanych funkcji umysłowych. Powinni jednak pamiętać, że medale, które zdobędą nie są z aż tak szlachetnego kruszcu jak by się wydawało. Dobrze byłoby, żeby wiedzieli o tym, że aby powstały te wspaniałe areny olimpijskie, to w samym Pekinie zburzono domy półtora miliona ludzi, którym najczęściej wypłacono groszowe odszkodowania, albo wywieziono na głucha prowincję.
Nie oglądam i nie będę oglądał tej imprezy. Jestem uczulony na hipokryzję, a rozdziaw między Kartą Olimpijska a chińską rzeczywistością jest dla mnie absolutnie nie do strawienia. Wywołuje u mnie mdłości, a telewizora z wycieraczką jeszcze nie mam. Już w momencie, kiedy przyznano organizacje igrzysk Chinom wiedziałem, że dla mnie po Atenach następny będzie Londyn. A najlepiej, żeby już w ogóle nic nie było, bo z idei igrzysk , którą wymyślił ponad sto lat temu Pierre de Coubertin nie zostało najmniejszego śladu.