Dokształt koncertowy - nieregularnik wakacyjny.
Odcinek ósmy.
Student nie ma pieniędzy. Taki studiujący stacjonarnie. To można traktować jako pewnik. Wyjątki są zbyt rzadkie, żeby w ogóle się nimi przejmować. Brak pieniędzy rodzi dylematy – mieć, czy być. Miałem w kieszeni dwadzieścia tysięcy. Spoko, tych przed denominacją – czyli na obecne dwa złote, a mój dylemat „mieć czy być” polegał na tym, czy zjeść kolację, czy pójść do kina, gdzie w ramach przeglądu filmów muzycznych miało lecieć „Rust Never Sleeps”. Wygrała sztuka. I dobrze, bo przekonałem się, że to miejsce wśród dwudziestu koncertów, które zmieniły oblicze muzyki rozrywkowej(według Rolling Stone’a) nie było aż tak wcale na wyrost.
Według Mistrza Hitchcocka film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie powinno stopniowo rosnąć. Jeżeli twórcy filmu znali tą zasadę, to zastosowali ja kompletnie a rebours. Przez pierwsze osiem – dziesięć minut nie dzieje się kompletnie nic – po scenie miota grupa jakichś stworów rodem z Gwiezdnych Wojen (Javasy, ci handlarze używanymi robotami), udając, że sprzęt rozstawia. Potem unosi się pokrowiec od jednego z wielkich wzmacniaczy i widać, że na nim ktoś śpi. Znaczy, wiadomo, że to Neil Young. I widać, że na scenie wszystkie sprzęty są nadnaturalnej wielkości – kolumny, wzmacniacze, mikrofony, nawet szklanka do płukania harmonijki też ma gabaryty beczki po ropie. A Young przy nich wygląda jak mały chłopiec – zresztą w ogóle wygląda jak chłopiec – przykrótkie porcięta na czerwonych szeleczkach, biały podkoszulek, postrzępiona fryzurka jakby trochę spod rondelka, do tego on taki szczuplaczek. Neil rozgląda się, bierze gitarę i zaczyna grać. Ale szczupalczek, czy nie, przez prawie pół godziny sam z gitara, ewentualnie przy pianinie, potrafi przykuć uwagę dobrych kilku tysięcy ludzi. Ma czym – zaczyna od „Sugar Mountain”, potem „I Am A Child”, „Comes A Time” i „After The Goldrush” (przy pianinie). Chociaż właściwie to on sobie chodzi po scenie i gra, nie zwracając większej uwagi na publiczność, po prostu gra, nawet trochę fałszuje. Jednak i to wystarczy, żeby publiczność prawie kipiała. Nie ma się co dziwić, mimo, że pozornie niedbale wykonane, mają w sobie coś takiego, że słucha się tego z otwartą gębą i chce więcej. Po „My My, Hey Hey (Out of the Blue)” Young znowu kładzie się spać, a kiedy ponownie się budzi, na scenie zainstalowani są już w komplecie Crazy Horse i dalej już cały show jest już w pełni zelektryfikowany. Wbrew pozorom nie jest to przedsięwzięcie o większym zacięciu teatralnym – Javasy kręcące się tu i owdzie po scenie, do spółki z kilkoma facetami w białych kitlach, scenografia i tyle. Poza tym na scenie mamy kilku facetów, co se gra. Ale to jest jeden z takich koncertów, zupełnie bez wizualnych fajerwerków, ale muzycznie urywających dowolnie wybrane części ciała, w dowolnej kolejności, pojedynczo i hurtem. Po pierwszych taktach „Sugar Mountain” już miałem miękko w kolanach, a po „After The Goldrush” byłem już dokładnie ugotowany, część elektryczna już tylko dopełniła dzieła zniszczenia.
Young z Szalonym Koniem wypracowali swój bardzo specyficzny i niepowtarzalny styl grania, który najlepiej sprawdzał się na koncertach, oparty na współbrzmieniu sfuzzowanych gitar Younga i Sampedro (omalże na granicy kakofonii), umiejętności sensownego rozciągania wielu utworów nawet do dziesięciu minut – potrafią wycisnąć z nich wszystko, a nawet więcej. Co ciekawe, Crazy Horse trudno nazwać zespołem wirtuozów w tym najbardziej powszechnym znaczeniu. Między nimi, a Youngiem stworzyła się jakaś specyficzna chemia, dzięki której to wszystko tak perfekcyjnie na scenie funkcjonowało. Do tego dzięki żywo reagującej publiczności powstawało coś w rodzaju sprzężenia zwrotnego, jeszcze bardziej napędzające zespół – na pewno z czymś takim mamy do czynienia na „Rust Never Sleeps”. Na początek części elektrycznej było „When You Dance I Can Really Love “ i pamiętam, że to dobiło mnie na amen – zamieniłem się w jeden wielki zachwyt i tak zostałem do końca filmu. O „Cinnamon Girl” (tańczące Javasy za sceną i na scenie – fajny widok :) ), „Cortez The Killer” i „Like A Hurricane” już nawet nie wspomnę, ale chyba unosiłem się razem z salą kina „Orzeł” jakieś dobre kilkadziesiąt metrów ponad gruntem. Dokładnie pamiętam mój egzaltowany zachwyt z tamtego seansu. Skąd to się wzięło? Pewnie z powodu różnicy między tym czego oczekiwałem, a tym co dostałem – aż tyle się nie spodziewałem. No i oczywiście dlatego, że jest to po prostu arcy rewelacyjny koncert. Już wtedy Younga lubiłem, ale słabo znałem, o „Rust Never Sleeps” słyszałem, ale nie znałem zupełnie i nie miałem zielonego pojęcia, co mnie czeka. Chciałem po prostu zobaczyć coś, co The Rolling Stone nazwał jednym z dwudziestu koncertów, które zmieniły oblicze muzyki rockowej. No i wyszedłem z kina w takim stanie, jakbym jakiegoś objawienia doznał. Pewnie tak, muzycznego na pewno, bo od tego czasu wszem i wobec głoszę, że „Rust Never Sleeps” z obrazkami to jedna z najlepszych filmowych rejestracji koncertowych ever i forever.
„Rust Never Sleeps” to nie tylko sam film. Young ruszył w trasę z nowym repertuarem, co by go trochę ograć i przy okazji nagrać, czego owocem była też i płyta „Rust Never Sleeps” z zupełnie premierowym materiałem, nagranym głównie w czasie tego koncertu z San Francisco, a obrobionym jeszcze w studiu (min. wyciszono ile się dało odgłosy z widowni i dograno trochę ścieżek). Niedługo później wydany został i album całkiem na żywo – „Rust Live”. Mimo podobnej track-listy nie jest to ścieżka dźwiękowa do filmu, bo nagrania pochodzą z różnych występów.