Przystanek Kanada odcinek XXX: Pewnego razu zimą (Una volta de l’inverno).
Podczas gdy przez świat muzyki przetaczał się z hukiem grunge, Neil Young – wielka inspiracja dla tuzów gatunku (wymieńmy choćby muzyków Pearl Jam i Kurta Cobaina) – chwilowo odłożył gitarę elektryczną do kąta. Podczas gdy fani grunge odkrywali dla siebie jego elektryczne albumy, Neil znów rozsmakowywał się w kameralnym, stonowanym graniu – takie były jego koncerty w roku 1992, taki był „jesienny”, melancholijny album „Harvest Moon”, taki był utwór „Philadelphia”, nagrany dla potrzeb tak samo zatytułowanego filmu i nominowany do Oscara. Wzrost popularności Neila przenosił się na ciekawe propozycje koncertowe – między innymi MTV (wtedy jeszcze nadające muzykę…) zaprosiło go do zagrania koncertu w ramach cyklu MTV Unplugged. Koncert z 7 lutego 1993 został zarejestrowany i w czerwcu tegoż roku (w nieco okrojonej wersji – wypadły „Sample And Hold”, „Dreamin’ Man”, „War Of Man” i „Winterlong”) ukazał się na płytach; pojawiła się też dostępna na VHS wersja z obrazem.
Przygotowany przez Younga i jego zespół repertuar był bardzo przekrojowy, obejmujący całą karierę Neila: od znanego jeszcze z Buffalo Springfield „Mr. Soul”, przez „Helpless” pamiętający debiut CSNY i „Long May You Run” z jedynego albumu The Stills/Young Band po nagrania z „Harvest Moon”. Nie zabrakło tu klasyków: obok wymienionych utworów było „Pocahontas”, „The Needle And The Damage Done”, „Like A Hurricane”. Do tego odświeżono kilka mniej znanych utworów („World On A String”, „Look Out For My Love”) Był premierowy „Stringman” (pochodzący jeszcze z roku 1976) i fragment eksperymentalnej, synthpopowej płyty „Trans” – „Transformer Man” (dowodzący, że pod przesyconym elektroniką brzmieniem czaiły się tam ładne melodie i udane kompozycje, przytłoczone nowoczesnymi dźwiękami)… Czasem te kompozycje wykonano po prostu w oszczędnej, akustycznej wersji, czasem mocno ingerowano w aranżację („Like A Hurricane” wykonane w bardzo intrygującej wersji z dominującymi dźwiękami organów piszczałkowych i harmonijki ustnej)…
Jednym słowem – zestaw marzeń dla fana Neila Younga. Tyle, że album należy niestety do mniej interesujących koncertowych dokonań Kanadyjczyka. Mimo dobrej obsady personalnej, ciekawego repertuaru i interesujących aranżacji – wyszła płyta dziwnie letnia, zagrana przez muzyków towarzyszących Neilowi jakby bez zaangażowania, mechanicznie, rutynowo. Zresztą praca nad „Unplugged” przebiegała w wyjątkowo ciężkiej atmosferze (ostatecznie trzeba było zagrać drugi koncert, bo pierwszy wypadł słabiutko i nie nadawał się do publikacji). W efekcie otrzymaliśmy album dobry, na pewno godny poznania, ale niestety pozbawiony tej iskry szaleństwa, tak typowej dla Younga na żywo; album jedynie dobry, podczas gdy była szansa na dużo, dużo więcej.
„Unplugged” rozczarowało Neila Younga w większym stopniu niż publiczność i krytyków (album był komercyjnym sukcesem, spotkał się też z ciepłym, acz niezbyt entuzjastycznym przyjęciem recenzentów). Neil doszedł do wniosku, że pora na pewien czas dać sobie spokój z kameralnym graniem i wrócić do rockowego, zgiełkliwego wymiatania z Crazy Horse. Gdy w listopadzie 1993 rozpoczął pracę nad kolejnym albumem studyjnym – nie mógł wiedzieć, że pracy nad płytą będą (znów) towarzyszyć wyjątkowo ponure okoliczności. O czym w odcinku XXXI: Szczęki życia (Jaws Of Life).