Przystanek Kanada odcinek XXIV: Przebudzenie (The Wake-Up Call).
„Landing On Water” okazał się dla Neila Younga ślepą uliczką: album nieudany tak pod względem brzmieniowym, jak i muzycznym, do dziś pozostaje najgorszą płytą w dorobku Kanadyjczyka. Na szczęście (zarówno dla słuchaczy, jak i dla siebie), Neil postanowił kontynuować trend pt. nowa płyta będzie diametralnie inna od poprzedniej. Choć poprzednie sesje z Crazy Horse, w roku 1984, okazały się nieudane – Young znów skrzyknął dawnych znajomych, napisał nowe utwory i wyruszył z nimi w trasę. Powtarzając doświadczenie z „Rust Never Sleeps”, koncerty rejestrował; fragmenty dwóch szczególnie udanych występów – 18 i 19 listopada 1986 w Universal Amphitheatre w kalifornijskim Universal City – trafiły na płytę „Life”.
Z tą diametralnie inną płytą nieco przesadziłem: „Life” ma jeszcze pewne naleciałości brzmieniowe z „Landing On Water”. Nie tylko z uwagi na (na szczęście dużo mniej eksponowane) syntezatory; bardziej ze względu na specyficzny, eksponujący bębny sposób zmiksowania całości. Choć nie jest to na pewno płyta choćby zbliżona poziomem do „Rust Never Sleeps” – jest to pierwszy od czasów „Re-Ac-Tor” nie budzący większych zastrzeżeń album Neila: równy, zaciekawiający słuchacza, przynoszący sporą porcję ciekawych, udanych kompozycji. Stanowiący zwieńczenie eksperymentalnego okresu w twórczości Younga i zarazem początek powrotu Mistrza do wielkiej formy.
Inna rzecz, że jeśli ktoś oczekiwałby brzmieniowej surowizny i dzikiej energii rodem z „Rust…” chociażby, raczej się rozczaruje. Young wraz ze swoją czeladką proponuje tu dość wygładzony jak na swoje standardy rock, z przestrzennymi brzmieniami syntezatora („Mideast Vacation”, „Around The World”). Nie zapomina o tym, że jest genialnym balladzistą – w dramatycznym, fortepianowym „Long Walk Home” (wzmocnionym dźwiękowymi efektami eksplozji) czy w chwilami mocno kojarzącym się z nieśmiertelnym „Cortezem” „Inca Queen”. Chwilami wypada wręcz nieco punkowo, z należycie mocno przesterowanym brzmieniem („Too Lonely”, nawiązujący do „So Lonely” Policjantów). Potrafi – mimo dość wygładzonej produkcji – zapodać słuchaczowi porcję gitarowego jazgotu („Prisoners Of Rock ‘n’ Roll”). Próbuje zgrabnie połączyć swój balladowy styl z pop-rockowymi kanonami brzmieniowymi drugiej połowy lat 80. („When Your Lonely Heart Breaks”, „We Never Danced”). Siłą tej płyty są jednak przede wszystkim mocne kompozycje: nie ma tu żadnej wpadki, cały album jest bardzo równy jakościowo, tak muzycznie, jak i od strony tekstów. Choćby w otwierającym całość tryptyku, krytycznie patrzącym na zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w zbrojne konflikty na świecie.
Jak na Younga, chwilami trochę zbyt gładko wypada ta płyta, momentami sprawia wrażenie takiego smooth-Neila. Co nie zmienia faktu, że po latach eksperymentów Neil znów obrał kurs na muzykę, w jakiej czuje się najlepiej: solidnym rockowym graniu. O kolejnym kroku w jak najbardziej słuszną stronę – w odcinku XXV: Idzie wiosna (Spring Break).