Przystanek Kanada odcinek XIX: Poświęcenie dla miłości (What I Did For Love).
Od strony artystycznej, Neil Young zakończył dekadę lat 70. w sposób chyba najlepszy z możliwych. Podczas gdy inni wybitni songwriterzy tego czasu albo tkwili w twórczym dołku (choćby Bob Dylan), albo wycofali się z aktywnej działalności muzycznej (jak John Lennon), albo ze średnim powodzeniem próbowali dopasować się do nowych czasów i trendów (jak Lou Reed), albo sami chyba do końca nie wiedzieli, co ze sobą zrobić (vide George Harrison). Neil Young tymczasem nagrał znakomity album studyjny, udaną trasę koncertową podsumował filmem i podwójnym albumem, do tego udowodnił, że wciąż jest artystą otwartym na nowe brzmienia i trendy, poszukującym i znajdującym. Jednak w życiu prywatnym artysty jedna tragedia goniła drugą.
Najpierw pożar całkowicie zniszczył kalifornijskie ranczo Neila; później okazało się, że drugi syn artysty, Benjamin, podobnie jak pierwszy, Zeke (jeszcze ze związku z Carrie Snodgress), cierpi na porażenie mózgowe – jednak, w przeciwieństwie do brata, na wyjątkowo ciężką postać tegoż. Do tego żona Younga również ciężko zachorowała; potrzebna była natychmiastowa operacja, dająca 50% szans na przeżycie. Na szczęście się udało. Neil i Pegi mogli w całości poświęcić się opiece nad ciężko chorym synem, z pomocą dającego nadzieję, ale wyjątkowo wymagającego i rygorystycznego programu terapeutycznego. I Neil Young również odstawił na pewien czas gitarę do kąta. Jednak wytwórnia grzecznie upomniała się o kolejny album… Neil pogrzebał w archiwach, nagrał też parę nowych kompozycji i nowy album ukazał się na początku listopada 1980.
„Hawks & Doves” składa się z dwóch wyraźnie się różniących stron. Strona A („gołębia”) to akustyczne kompozycje zarejestrowane w latach 1974-1977. Z tej części płyty zapadają w pamięć dwa klamrowe fragmenty – „Little Wing” (zbieżność tytułów z Hendrixowską klasyką przypadkowa) i autobiograficzny „Captain Kennedy”. Delikatne, wyciszone, akustyczne fragmenty, oparte na całkiem zgrabnych, fajnych melodiach. Niezły potencjał miał też „The Old Homestead” – strumień świadomości a la Bob Dylan na oszczędnym, nieco „meandrującym” podkładzie gitary akustycznej, z udziałem Levona Helma jako perkusisty – ale jako całość takie granie przez prawie osiem minut jednak nuży, Neilowi nie udało się tu tak przykuć uwagi słuchacza, jak to czynił choćby w „Last Trip To Tulsa”; całość jest zbyt chaotyczna i monotonna. Do tego jest jeszcze „Lost In Space”. Tyle że trudno coś napisać o tej kompozycji: ot, niezobowiązujący, nie przykuwający uwagi akustyczny numer.
Strona B – elektryczna („jastrzębia”) zaś to taki country-soft-rock, może nieco w stylu zespołu Alabama. Do tego pierwsze trzy utwory – „Stayin’ Power”, „Coastline”, „Union Man” – to bardziej archiwalne odrzuty, niż pełnoprawne granie: nie do końca rozwinięte, zagrane bez serca i zaangażowania, nijakie, monotonne, oparte na słabych melodiach, kompletnie nie angażujące słuchacza utwory. Jakieś mocniejsze, żywsze riffowanie pojawia się dopiero w „Comin’ Apart At Every Nail”, do tego ciepłe chórki, ładnie kontrastujące w refrenie z gitarowym graniem – to jest wreszcie jakiś udany, sensowny utwór, jest tu jakiś pomysł, jest chęć muzykowania, jest całkiem niezłe granie. Zaś w utworze tytułowym płyty dzieją się dziwne rzeczy. Bodaj najcięższa na całej płycie gitara elektryczna (choć na Younga to waga lekkopółśrednia, średnia – powiedzmy…) kontrastowana jest iście bluegrassową, wyeksponowaną partią skrzypków jak z tancbudy, do tego banalny tekst i powracające bez przerwy chórki radośnie nucące „U-S-A”… Zresztą na stronie B Young dokonuje dość zaskakującej wolty: stary kontestator i twórca pamiętnego protest-songu „Ohio” występuje tu z pozycji wielce konserwatywnej, chwilami wychwalając pod niebiosa Stany Zjednoczone. Dodajmy do tego, że album ukazał się tuż przed wyborami prezydenckimi…
Nie da się ukryć: to jedna z najsłabszych płyt Neila Younga. Co, biorąc pod uwagę koszmarne okoliczności, w jakich powstawała, dziwić raczej nie może. Z perspektywy czasu najważniejsze jest to, że Neil Young po miesiącach spędzonych z dala od studia znalazł na tyle siły i weny, by powrócić do nagrywania. W następnej kolejności postanowił przeprosić się znów z Crazy Horse, jak również zapoznać się z nowymi trendami w muzyce: te bowiem w międzyczasie znów uległy zmianie, pojawiło się new wave. Co z tego wyszło – o tym w odcinku XX: Lecz się sam (Heal Thyself).