Przystanek Kanada odcinek XI: Wojna i pokój (War & Peace).
W początkowym okresie pracy nad „After The Gold Rush” Neil Young znów podjął współpracę z Crazy Horse – i dość szybko tą współpracę zakończył, nagrywając album z innymi muzykami. Częściowo dlatego, że Crazy Horse nie do końca pasowali do melancholijnego materiału, jaki wtedy Neil napisał; w sporej mierze jednak dlatego, że gitarzysta Horse – Danny Whitten – coraz bardziej pogrążał się w nałogu heroinowym. Gdy na fali wielkiego powodzenia płyty „Harvest” Neil postanowił wyruszyć w wyczerpującą trasę koncertową (65 koncertów w 90 dni), zaprosił do zespołu akompaniującego (głównie muzycy The Stray Gators) Whittena, który w tym czasie zdołał wygrać z nałogiem.
Whitten wygrał z heroiną – ale niestety zastąpił ją ogromnymi ilościami alkoholu; do tego uzależnienie heroinowe pozostawiło trwały ślad: Danny kompletnie nie był w stanie grać. Nie potrafił zagrać tego, czego oczekiwał Neil, nieprzytomnie błądził palcami po strunach gitary. W końcu Young podjął jedyną możliwą decyzję: wręczył mu bilet lotniczy do LA i 50 dolarów. Za te pieniądze Whitten kupił wódkę i relanium; kombinacja obydwu środków okazała się zabójcza… Neil przez wiele lat nie potrafił otrząsnąć się z tej tragedii. Aby nieco złagodzić ból, wyruszył na trasę.
Trasa okazała się wyjątkowo koszmarnym przeżyciem. Neil był załamany, potrafił kłócić się z muzykami o każdy szczegół, publiczność oczekująca grania w stylu „Harvest” czasem z dużą niechęcią reagowała na cięższe, bardziej rockowe granie, Young topił smutki w butelce, podobnie jak gitarzysta Ben Keith (który potrafił się tak urżnąć, że podczas jednego z koncertów nie miał pojęcia, na jakim instrumencie właściwie ma grać, i błądził w alkoholowym otumanieniu po całej scenie i przed nią). Pod koniec trasy Young zaczął mieć poważne problemy z gardłem, więc ściągnął na pomoc Crosby’ego i Nasha – i do kompletu kłopotów doszli jeszcze dwaj na ogół zaćpani i/lub nawaleni gwiazdorzy (zwłaszcza David, który na scenie zwykł podkręcać wzmacniacz swojej gitary na maksimum, zagłuszając całą resztę). Dodajmy do tego fakt, że stan psychiczny Younga pogarszał się z dnia na dzień i… mamy gotowy scenariusz na tragiczną wersję „This Is Spinal Tap”. Koncerty rejestrowano, a z gotowych taśm wykrojono album koncertowy (jeden utwór – „Love In Mind” – pochodził z solowej trasy z 1971, podczas której nagrano też pamiętny „The Needle And The Damage Done”), wypełniony całkowicie premierowym materiałem.
Podobnie jak poprzedniczka, „Time Fades Away” nie doczekała się wydania na srebrnej płytce. Szkoda – bo, biorąc pod uwagę okoliczności powstania, zaskakuje, jak udana jest to płyta. Choć słychać, że zespół akompaniujący Youngowi to jednak nie Crazy Horse, brakuje tego pierwiastka szaleństwa, tego specyficznego, szalonego feelingu – te nagrania wypadają dobrze.
Najbliżej „Harvestu” ulokowałby się chyba country-rockowy utwór tytułowy Fortepianowe “Journey Through The Past”, wzbogacona harmonijką „The Bridge” i „Love In Mind” – może nie wybitne, ale udane – uzupełniają listę kameralnych ballad Neila. W „Yonder Stands The Sinner” panowie próbują rockowego grania a la Crazy Horse – z całkiem fajnym efektem, acz sama kompozycja nic wielkiego nie wnosi, a wykonanie jest jednak nie tak natchnione, jak utwory nagrane z Crazy Horse właśnie. Podobnie wypada – dużo lepsze kompozycyjnie, wykonane też z większym feelingiem „Don’t Be Denied”. „L.A.” intrygująco łączy ze sobą lżejsze, ciepłe brzmienie „Harvest” i motoryczne granie a la Horse. Czysto zaś crazyhorse’owo wypada najciekawsze w całym zestawie finałowe „Last Dance” – oparte na motorycznym, ciężkim riffie, efektownie rozimprowizowane, z należycie przybrudzonym brzmieniem gitary.
Co było dalej? Trasa koncertowa, zamiast pomóc, jedynie pogłębiła osobiste problemy Neila Younga. Neil postanowił oddać zmarłemu koledze i przyjacielowi hołd – a co z tego wynikło, o tym w odcinku XII: Wszystko marność (All Is Vanity).