Dobry koncert ma swoje znaczenie promocyjne, często bardzo wymierne. Po udanym występie w Filharmonii Pomorskiej kartonik z płytami zespołu pustoszał w dość szybkim tempie. Też się do tego przyczyniłem , zakupując obie.
Pierwszy, debiutancki “Bravo” (z 2003 roku) raczej rozczarował mnie. Kilka całkiem dobrych utworów, ale reszta, jak na mój gust, zbyt popowa i zbyt himowata . Dość diametralnie różniło się to od tego, co mogłem usłyszeć w czasie koncertu. Nowsza “When Earth Lets Go” wylądowała na dnie torby, do odsłuchania w późniejszym terminie. Ten późniejszy termin wypadł kilka dni później, w busie z Wrocławia do Rzeszowa. Znając poprzednią , nie spodziewałem się jakichś większych wzruszeń. Tym razem było inaczej. Na szczęście znikły odniesienia do Him, nie było popadania w piosenkowy banał. Na albumie udało mi się znaleźć to, co zrobiło na mnie takie wrażenie na koncercie.
W gruncie rzeczy muzyka Gazpacho jak i na pierwszej, tak i na drugiej płycie nie ma nic (lub prawie nic) wspólnego z rockiem progresywnym. Nowocześnie brzmi, wyprodukowana i zaaranżowana jest bardzo starannie, ale korzeniami tkwi w amerykańskim rocku z Zachodniego Wybrzeża, sprzed trzydziestu kilku lat. Jak najbardziej uprawnione są porównania do Buckley’ów – obu, szczególnie młodszego, Dylanów, też obu, może jeszcze Counting Crows? Nie są to jakieś ewidentne zapożyczenia, a raczej klimat tej muzyki jest podobny. Jednak nie da się ukryć, że Ohme – oryginalny i dobry wokalista - momentami śpiewa podobnie do Jeffa Buckleya ( tytułowa ballada na koniec płyty).
A na początek słuchać szczęk korbki od starego patefonu i kilkanaście taktów jakiegoś starego marsza – to “Intro”. Przechodzi płynnie w balladę “Snowman” – zaczyna się delikatnie, rozwijając się w epicki utwór z bogatą aranżacją (orkiestra - pewnie podrabiana na komputerze). Wstęp do następnego utworu kojarzy mi się z “On The Run” z “Dark Side of the Moon” – te odgłosy otaczającego świata , ale potem robi się ostro i dynamicznie – tym razem zespół zaczyna penetrować tereny z okolic Placebo (tyle, że Placebo takiego poziomu nie osiąga). Słychać też i Porcupine Tree, ale krótko i mało. Pierwsze utwory z płyty brzmią bardzo nowocześnie, ale po drodze zespół chyba zmienił zdanie i brzmienie zaczyna się robić bardziej tradycyjne, a wpływy tradycji rockowej słychać wyraźniej. Dość krótka płyta, jak na obecne standardy - dziewięć utworów i króciutki wstęp. Dziewięć różnych utworów – szybkich, wolnych, bardziej dynamicznych, balladowych, zaaranżowanych z rozmachem, albo bardziej ascetycznie. Nie sprawia to na szczęście jakiegoś stylistycznego chaosu. Jakimś takim wiążącym elementem jest melancholijny, jesienny klimat tej płyty.
Jedno z ciekawszych wydawnictw ubiegłego roku. Dobrze , że ich Marillion wziął w trasę jako swój support.
PS. Słuchałem to wczoraj razem z Blackfield – pasuje.