Można powiedzieć, że utworzona w słynnym Poitiers (pod którym to Karol Młot pokonał Arabów w 732 roku) francuska formacja Klone, ma w tym roku trzydzieści lat! Bo zespół powstał w 1995 roku jeszcze jako Sowat a nazwę zmienił cztery lata później. My też śledzimy ich poczynania od dość dawna i tylko przypomnimy, że początkowo zespół gustował w bardziej ekstremalnej odmianie metalu, by mniej więcej 20 lat temu, wraz ze znakomitą płytą Here Comes the Sun, przechodzić powoli w rejony atmosferycznego i melancholijnego grania.
I ten najnowszy, wydany kilka miesięcy temu, dziewiąty pełnowymiarowy album zespołu tylko ugruntowuje ich pozycję w świecie takiego grania. The Unseen to siedem premierowych kompozycji wpisanych w 42 minuty muzyki, które raczej nie zaskoczą ich fanów. W dalszym ciągu zespół dobrze eksponuje swoje największe atutu. Niespieszny rytm, sporo akustyczności przeplatanej wszak mocnymi, gitarowymi riffami, świetnie i selektywnie pracująca sekcja rytmiczna z głębokim, wyrazistym basem oraz specyficznym brzmieniem bębnów i wreszcie natychmiast rozpoznawalny głos Yanna Lignera, jakby chłodny, metaliczny, z wyraźnym pogłosem i przestrzenią. Do tej swojej muzyki dorzucają jeszcze figury saksofonu, niekiedy bardziej zadziorne, krzykliwe, innym razem skręcające w mocno jazzowe rewiry. No i wreszcie są piękne melodie, jak to zwykle u nich.
Trudno tu cokolwiek wyróżniać, choć na dziś moimi ulubionymi kompozycjami są After the Sun, Magnetic i Slow Down. No dobra, zaskoczyć powinien zamykający całość Spring, odmienny od reszty, długi, ponad 12-minutowy, w drugiej części mroczny, trochę ambientowy, psychodeliczny i eksperymentalny. Grupa już we wtorek, 29 kwietnia, zagra utwory z tego albumu w Krakowie i choć Klone zobaczę już po raz trzeci, z ogromnym zaciekawieniem wysłucham ich w tym nowym materiale.