Wydany kilkanaście dni temu najnowszy album Klone potwierdza tylko ich trwającą od kilku lat ewolucję w kierunku brzmienia mniej ekstremalnego, bardziej stonowanego i subtelnego. Jak podaje popularna Encyclopedia Metallum początkowo Francuzi grali progresywny groove metal, później po prostu progresywny metal. Dziś trudno ich zakwalifikować nawet do dosyć tradycyjnie postrzeganego progmetalu. Bo nie znajdziemy tu już takiej mocy, ciężaru, strukturalnej różnorodności czy wreszcie połamanych selektywnych riffów. Na tym albumie panowie ewidentnie gustują w metalu atmosferycznym, bardzo klimatycznym, nastawionym bardziej na budowanie nastroju i muzycznej przestrzeni.
Na Le Grand Voyage nie słyszymy praktycznie potężnych ścian dźwięku, z jakimi mogliśmy wszak obcować choćby na Here Comes The Sun z 2015 roku. Nie wspomnę już o partiach growlu, które były przecież w ich muzyce. Widać, że spore piętno odcisnął na nich wydany dwa lata temu Unplugged. Tu oczywiście trudno mówić o akustycznym graniu, niemniej koncepcja aranżacyjna utworów, czy pomysł poprowadzenia gitarowych figur wyrastają jakby wprost z takiej filozofii brzmienia.
Większość kompozycji jest niespieszna, o „walcowatym” wręcz rytmie. Yann Ligner śpiewa bardzo czysto a na jego wokal nałożone jest tradycyjnie dużo pogłosu. To też wyróżnik ich brzmienia. Czy wszystko to co powyżej oznacza, że Le Grand Voyage jest płytą zachowawczą, rozczarowującą tych, którzy czekali jednak na nieco więcej pazura? Nie. Bo choć album faktycznie jest zbyt jednorodny i już w końcówce przewidywalny poprzez powtarzające się patenty, to jednak broni się ciekawymi, melancholijnymi i melodyjnymi utworami takimi jak Yonder, Breach, Sealed, Hidden Passenger, czy Sad and Slow. Do tego faktycznie muzycy w kilku kompozycjach starają się urozmaicić swoje granie. Przykładem niech będzie ozdobiony partiami saksofonu autorstwa Matthieu Metzgera i zyskujący przez to trochę jazzowego szlifu Indelible. Albo pachnący delikatnie Floydami i mający symfoniczno-smyczkową końcówkę Keystone, czy wreszcie surowy, z „brudnymi” formami gitar The Great Oblivion. Jednym słowem, to dobry album zyskujący z każdym przesłuchaniem, jednak dla miłośników tej delikatniejszej odmiany metalu.