Alive to pierwszy w pełni rockowy koncertowy album francuskiej formacji Klone. Cztery lata temu artyści pochwalili się wszak akustyczną koncertówką Unplugged (wie, że to może za dużo powiedziane, bo materiał zarejestrowali na żywo w teatrze, jednak bez udziału publiczności). Ten założony ponad dwie dekady temu w Poitiers zespół (jeszcze jako Sowat, w 1999 roku zmienił nazwę na Klone) zyskuje coraz większą popularność oraz estymę i recenzowany album, kolejny w stajni Kscope, może przysporzyć im nowych wielbicieli. Grupa zresztą zapowiedziała ten album jako „sposób na oddanie hołdu swojej publiczności i ludziom, którzy ich wspierają”.
Na płycie znalazł się materiał zarejestrowany między dwoma koncertami, które odbyły się w Baarlo w Holandii, w październiku 2016 roku i w Audincourt we Francji, w listopadzie 2019 roku. Te cezury nie są przypadkowe. Klone zaczynało od dosyć ekstremalnego, death metalowego grania z wykorzystaniem growlu, z czasem coraz bardziej łagodziło brzmienie, by dojść do metalu atmosferycznego. I koncerty z trasy promującej Here Come The Sun w 2016 roku były już wstępem do tej klimatyczności, jednak w dalszym ciągu oparte o starszy, cięższy materiał. Le Grand Voyage European Tour z 2019 roku to już bardziej stonowane oblicze Klone, choć oczywiście niewolne od mocnych, gęstych brzmień. Co ciekawe, miałem okazję obserwować tę ewolucję muzyki Francuzów na żywo uczestnicząc w ich warszawskich koncertach w Proximie w październiku 2013 roku a potem już w lutym 2020 roku w Progresji.
I tę różnorodność tu słychać, choć wcale nie w jakości brzmienia. Sporą robotę wykonali inżynier dźwięku Chris Edrich i odpowiedzialny na mastering, Pierrick Noel. Płyta jest spójna i choć to nagrania z różnych koncertów cechuje ją jednolitość. Oczywiście że trochę szkoda, iż reakcje publiczności między poszczególnymi kompozycjami są wyciszane. No ale cóż, nie można mieć wszystkiego. W programie tej koncertówki dominują nagrania z dwóch ostatnich płyt Francuzów, świetnych Here Comes the Sun i Le Grand Voyage, z których słyszymy aż dziewięć nagrań. Są wśród nich piękne wersje przestrzennych i atmosferycznych Yonder, Breach, Sealed, Immersion, Nebulous czy Silver Gate. Ale jest na tej płycie też idealny balans. Bo wspomniane nagrania przeplatają się z surowszymi i bardziej brudnymi Give Up The Rest, Immaculate Desire, The Dreamer`s Hideaway i Army Of Me. Choć i one mają momenty stonowane.
Podoba mi się tu fajna współpraca dwóch gitarzystów, Guillaume'a Bernarda i Aldricka Guadagnino, szczególnie gdy jeden z nich gra ciężkie, masywne riffy, a drugi subtelne formy gitarowe. Uroku ich muzyce dodaje z pewnością czysty wokal Yanna Lignera, pełen jednak emocji i dramatyzmu. Cała płyta zresztą może być fantastycznym wstępem do ich muzycznej krainy pełnej natchnionych pejzaży, epickich uniesień i nastrojów oraz swoistej eteryczności, skrzyżowanej z mrocznymi brzmieniami i progresywnością. Najbardziej upodobać sobie powinni ich muzykę fani obecnej Katatonii, choć ogólnie wielbiciele melancholijnego metalu i post-metalu znajdą tu dla siebie mnóstwo piękności.